Część 7 i ostatnia: Miłość
Pragnienie Antygony jest rodzinne; nie chce zostawić brata niepogrzebanego; Kreon natomiast pragnie ugruntować swoją pozycję króla i zademonstrować swoją władzę. Antygona faworyzuje więzy rodzinne, które ucieleśniają miłość i ujawniają istnienie. Kreon ustanawia swoją władzę, podpisując akt prawny, który ma na celu ustanowienie jego autorytetu. To samo słowo charakteryzuje ich działanie: pożądanie. Lecz pożądanie nie uznaje pożądania w drugim człowieku; można by sądzić, zwłaszcza jeśli ktoś ma ochotę schlebiać pożądaniu dla niego samego, że pożądanie popiera każde pragnienie, jakie napotka. Między Kreonem a Antygoną liczy się miara pragnień. Twarzą w twarz Antygona i Kreon będą zwiększać miarę swoich pragnień w miarę napotykanych przeciwności. Ale czy źródło pragnienia Antygony jest dziś nadal zrozumiałe? Rzeczywiście, pragnienie Antygony, to pragnienie oparte na sprawiedliwości, sprawiedliwości wyświadczonej szczątkom jej brata i bogom, to pragnienie nabiera pełnego znaczenia, ponieważ jest wspólnotowe, jest częścią miasta i rodziny, zredukowaną wizją miasta, a w wierze Antygona opiera się na bogach, by rzucić wyzwanie Kreonowi. Antygona nie wyraża osobistego pragnienia, broni wiecznego prawa, broni swojego obowiązku jego głoszenia, proklamowania przed każdą potęgą, która uważałaby się za wyższą od niej. Od kiedy to nie słyszeliśmy nikogo, kto by w przestrzeni publicznej wystąpił, by ogłosić swój obowiązek za cenę życia? Co najgorszego? Przyzwyczailiśmy się do tej ciszy, do tej rezygnacji, transcendentalne prawa straciły dla nas znaczenie, więc nic nie przychodzi nam do głowy, by je przeoczyć i tym samym skorygować prawa, które uchwalamy i otaczamy niczym śmieci w strumieniu wody. Wspólnoty, które wzmacniały jednostkę w przestrzeni, która ją chroniła i pozwalała jej się rozwijać, zostały rozbite. Jednostka przypomina teraz szalonego elektrona, który może się jedynie odrodzić dzięki podmuchom wiatru, które nieustannie go wyczerpują i dezorientują, wymazując nawet pragnienie sensu życia. Życie społeczne opiera się na prawie i tylko na prawie, ale w miejscu pozbawionym geografii, złożonym z ludzi oderwanych od rzeczywistości, wszystkie prawa są równe i miażdżone w odrażającym chaosie. Kreon ma władzę. Antygona jest córką Edypa. W czasach, gdy liczy się tylko posiadanie, posiadanie, zdobywanie, Antygona niewiele znaczy – skoro trzeba ją oceniać. Metodyczne niszczenie wszelkiej metafizyki jest niczym zbrodnia przeciwko ludzkości. Być może największa, jaką świat kiedykolwiek znał. Skoro jednym kliknięciem mogę zdobyć wszystko, wystarczy, że poznam swoje pragnienie, by je zaspokoić. Rozumiemy również, że to indywidualne pragnienie, którego nic nie chroni przed jego apetytem, nie zna żadnych ograniczeń, zwłaszcza tych narzuconych przez innych; wtedy do głosu dochodzi zazdrość, wypaczone, poniżające pragnienie.
Bycie niekoniecznie sprzeciwia się posiadaniu, jeśli posiadanie pozwala na refleksję związaną z tym posiadaniem. Głos, który przenika pory skóry, karmi bycie, wiedzę, pozwala na inną relację z samym sobą, a zatem z innymi. Poznanie drugiego bez samopoznania jest podobne do egzotyki, a to odkrycie pozostanie na etapie posiadania, będzie oznaczać nieautentyczność i będzie opowiadać o gwałcie, newsie jak wiele innych, gwałcie na drugim, bo jest inny. Im bardziej odpychamy ideę bycia, tym bardziej ta idea nas dręczy, mamy tylko naszą magiczną różdżkę, technikę, by mieć nadzieję na ostateczne rozstrzygnięcie rachunków. Walka jest zacięta; myślimy, że robimy postępy, zaskakuje nas nieznany wcześniej fakt. Posuwamy się naprzód szybko jak ślimak. Wszystkie nasze decyzje wydają się bezwartościowe, możemy ciężko trenować bieganie, tylko po to, by dostać zawału serca. Wszystkie rady zdają się być skierowane do innych niż my lub w niewłaściwym momencie. Nasza równowaga jest chwiejna i udajemy, że o niej zapominamy, by pozwolić rozkwitnąć naszej dumie. Tylko technologia może nas uratować i wierzymy, że NBIC nadejdzie, zwłaszcza pod nazwą transhumanizmu, aby rozwiązać równanie życia. Ale już bunt natury przypomina nam i wszystkim tym, którzy poprzez ideologie wygnali nawet słowo natura, że człowiek jest odpowiedzialny i nigdy nie przestanie być odpowiedzialny. Świat bez Boga zainaugurował naszą wszechmoc, a nasze pragnienie musiało zostać zaspokojone do granic pragnienia; ta moc, tak potępiana w tragedii, jest zawsze karana przez bogów z samozadowoleniem i okrucieństwem. Nic już nam nie współgra, a my jesteśmy jak instrument muzyczny, którego wartość jest rozstrojona. „Będziecie jak bogowie” – powiedział wąż do Adama i Ewy, gdy zjedli owoc wiedzy, wiedzy nieokiełznanej, wiedzy, która sprawia, że człowiek uważa się za Boga, wiedzy, która zabija Boga. „Poznaj samego siebie”. „Ale nie za bardzo” – te dwa fragmenty cytatów z Delf powtarzają się nawzajem. Narcyz będzie szczęśliwy, „jeśli nie pozna samego siebie”, przepowiada wróżbita. Poznanie dobra i zła, to „twarzą w twarz”, o którym mówi św. Paweł, nie może się dokonać za naszego życia, bo inaczej zostaniemy pochłonięci przez jego płonący ogień.
Jak żyła Antygona po śmierci ojca? Czekając na braci, rozdarta bólem, jaki odczuwała, widząc, jak się kłócą, walczą, walczą i zabijają nawzajem. Ona, która zawsze pragnęła być balsamem kojącym ból i namiętności. Ona, która zawsze była boleśnie świadoma klątwy ciążącej nad jej rodziną. Tak Hajmon przywołuje postać Antygony, która wciąż rozświetla Teby: „Mogę słyszeć w cieniu, co się mówi, smutek miasta o to dziecko. Mówią, że ze wszystkich kobiet to ona najmniej zasługuje na haniebną śmierć, biorąc pod uwagę jej błyskotliwe czyny. To kobieta, która nie pozwoliła, by psy mięsożerne lub drapieżny ptak zniszczyły niepogrzebane ciało jej brata, który zginął w masakrze. Czyż ta kobieta nie zasługuje na złotą nagrodę?”. Miasto Teby kocha Antygonę. Ona jest córką Edypa i pomimo wszystkich jego nieszczęść, jego legenda żyje nadal. Edyp nie jest zwyczajową ofiarą. Czy on naprawdę jest ofiarą? On walczy, zmaga się, nigdy nie przestaje badać swojej duszy, nawet gdy otacza go katastrofa. Antygona przeżyła. Jak ona to zrobiła? Całe Teby są dumne z siły życiowej Antygony. Całe Teby lamentują, że niesprawiedliwe prawo ją powaliło, ponieważ całe Teby wiedzą, że Antygona pozostaje wierna temu, kim jest, tej, która nie ma nic oprócz siebie. To nakazuje szacunek mieszkańców Teb. Antygona nie musi mówić na każdym kroku, aby mieszkańcy Teb zrozumieli sens jej istnienia; wszystko, co robi, wszystkie jej działania, są kierowane tą lojalnością, która jest po prostu wyrazem miłości, jaką żywi do swojej rodziny. A jej ostatni gest wyraża tę miłość doskonale, miłość nie może zginąć, Antygona nie chce, by jej wspomnienia, cała ta miłość, nagromadzona w rodzinie pomimo klątwy, pomimo wszystkiego, wyparowała i przestała cokolwiek znaczyć. Antygona pragnie być wierna, całkowicie wierna, dyszy z tej wierności, która jest całym jej życiem. Musimy dostrzec w niej zewnętrzny przejaw głębokiego życia wewnętrznego.
Antygona zebrała wspomnienia z dzieciństwa, radości i cierpienia; wie, że w tym tkwi prawda jej bytu, która pozwala jej osiągnąć tę jedność jaźni, tę harmonię ciała, umysłu i duszy oraz ukojenie tej ostatniej. Jak Odyseusz, który nigdy nie porzuca pamięci o Penelopie, a raczej Odyseusz czasami ją porzuca, ale potem to właśnie pamięć powraca, by go prześladować. Życie wewnętrzne okazuje się lekarstwem na wszelkie porażki, upokorzenia, krzywdy. Podobieństwo do bohatera Itaki może trwać nadal: jak Odyseusz, Antygona jest nikim, co oznacza, że jej tożsamość ma nadejść, że jej wygląd, jej życie zewnętrzne zilustrowane imieniem jest niczym w porównaniu z jej życiem wewnętrznym, a także to, że z imieniem szybko można by ją zaszufladkować jako córkę Edypa i to wszystko. Nikt nie otwiera drzwi do nieskończoności, która może być ogromnym brzegiem, gdzie zostanie się utraconym na zawsze, albo takim, gdzie odnajdzie się siebie nienaruszonym, lecz wystawionym na próbę. Antygona odnajduje siebie, grzebiąc brata wbrew prawu i z pogardą dla swojego życia. To, co Antygona chce powiedzieć, streszcza się w tym geście. Odyseusz, nieco bardziej otępiały, będzie musiał poczekać, aż spotka wzrok Penelopy, by w pełni z nim się utożsamić. W obu przypadkach Antygona i Odyseusz splatają i na nowo splatają swoje tradycje, są wierni temu, kim są i wyobrażeniu, jakie mają o tym, kim są. Tę rzadką i wieczną chwilę w dziejach całej ludzkości można wyjaśnić jedynie miłością. Nikt, niczym maska tragedii. Nikt nie jest niczym, lecz czymś innym niż jest. Prosopon oznacza twarz w języku greckim, a persona w języku łacińskim – postać teatralną. Słowo to ujawnia, z perspektywy czasu, przekazanie pałeczki z Grecji do starożytnego Rzymu. W tragedii aktor zakłada maskę, by nie ujawniać widzom swoich emocji i by jedynie jego słowa i czyny definiowały jego tożsamość. W starożytnej Grecji ukrywa się to, czego nie widać. Jestem nikim, bo nie mam twarzy i rzucam wyzwanie mojemu rozmówcy: „Czy zechcesz ze mną rozmawiać i pozwolisz, by kierowały tobą jedynie moje słowa i czyny?”. Lustro oddziela Grecję od starożytnego Rzymu. Narodziny potwora to nic innego jak widok siebie jako kogoś innego, ponieważ nabiera to znamion najgłębszego i najbardziej nieusuwalnego upokorzenia. Kiedy Odyseusz odpowiada Cyklopowi: „Nazywam się nikt”, postanawia posłużyć się tym podstępem, ponieważ odgrywa rolę, ucieleśnia kogoś, kim już nie jest. Odgrywa swoją rolę, a Cyklop nie wie, że Odyseusz mówi: „Nazywam się nikt” z dużej litery; Nikt to imię! Robi to, co zrobiłby Odyseusz, ale z perspektywy czasu, ze świadomością i akceptacją, że nie jest sobą, ale sobą. On jest Odyseuszem upadłym, zagubionym, zagubionym, daleko od domu, daleko od wszystkiego, zagubionym przez bogów, to znaczy, bierze odpowiedzialność za bycie królem Odyseuszem i działanie w jego imieniu podczas konfrontacji z Cyklopem. W Odyseuszu pozostała odrobina Odyseusza i z tej odrobiny Odyseusz zaczerpnie siłę, by znów być sobą. Największy podstęp Odyseusza trwa niemal przez całą Odyseję. Deklaruje się jako ktoś inny, by być lepszym sobą. Ponieważ bycie sobą nie jest niczym. Wielu ucieka od tej możliwości w upojeniu naszych czasów. Baudelaire lubił chwalić upojenie dla samego upojenia. Nienawidziłby naszej ery, która nigdy więcej nie zna trzeźwości. Pijaństwo ma smak tylko w oddechu trzeźwości. Odyseusz może założyć maskę, swoją maskę, mając tylko jasną świadomość tego, kim jest. Nie jest już królem, jest bez rodziny i bez ojczyzny i prawie bez nadziei. Nosi tę maskę również przed swoimi ludźmi, nie dlatego, że Odyseusz chce ich oszukać, ale dlatego, że nie chce, by stracili nadzieję na cokolwiek na świecie, więc Odyseusz musi być Odyseuszem w ich oczach. Ta współczująca iluzja jest dobrze znana przywódcom i, jeśli nie ma trwać wiecznie, okazuje się niezbędna i pozwala przywódcy sprawdzić, czy ci ludzie nadal trzymają się wizerunku przywódcy, który jest tak samo ważny, jak sama osoba przywódcy. Dowodząc, prosopon i persona pozostają istotne. Założenie maski Odyseusza, narysowanie jego postaci jest równoznaczne z krzyczeniem światu, że Odyseusz nie umarł. Chodzi o tożsamość Odyseusza, Odyseusza , jak powiedzieliby dzisiejsi reklamodawcy. Jeśli chodzi o Antygonę, sytuacja jest inna. Nie ma znanej marki Antygony, a Antygona działa sama, co czyni jej działanie jeszcze bardziej zdumiewającym. Ponieważ Antygona jest kobietą, używa lustra. Jest nikim przed królem, nawet jeśli jest jej wujem, nawet jeśli jest jej przyszłym teściem. Jest nikim z powodu swojego drzewa genealogicznego, które jest niczym innym jak hańbą. Jest nikim, ponieważ to jej bracia sieją chaos w Tebach. I właśnie dlatego, że tak łatwo jest pomyśleć, że Antygona jest niczym, przemienia się w osobę. Ale jest tym zwierciadłem dla Kreona, którego nowy król nigdy nie zobaczy, ponieważ nigdy nie zrozumie odbitego obrazu, swojego własnego. Antygona bowiem staje twarzą w twarz z Kreonem jako osobą, jedną osobą wśród innych i zmieszaną z innymi, żyjącymi czy zmarłymi, przyszłymi czy teraźniejszymi; osobą jako tradycją, miejscem i spoiwem, jednostką i narodem, która staje przed królem, by powiedzieć mu to, co wszyscy muszą wiedzieć: prawa bogów, niepisane prawa mają pierwszeństwo przed władzą króla. Antygona mogłaby powiedzieć Kreonowi: „Jestem nikim i właśnie w tym charakterze przychodzę cię pouczyć”, i nikt nie znalazłby nic do powiedzenia. Antygona jest nikim, ale w postaci zwierciadła, bo właśnie dlatego, że jest nikim, Kreon powinien być zaalarmowany o tym, co się dzieje. Kreon, gdy Antygona staje przed nim, prowadzona przez straż, nie rozumie, że stoi w obliczu enantiodromosu i że wybierając pychę, karę za przewinienie, psychosztywność, nie poświęcając czasu na cofnięcie się, by zrozumieć, o co toczy się gra, nie jest prawdziwym władcą. Antygona wysyła mu ten obraz, tak subtelny, a jednocześnie tak uderzający: Jestem nikim i dlatego musisz zrozumieć, że mogę być twoją wolnością lub twoim przeznaczeniem. Kreon wybiera przeznaczenie.
Protest wyrasta ze zdradzonej miłości. Nie ma nic gorszego w historii świata niż porzucony kochanek. Wszelka zemsta, wszystkie wojny, wszystkie dramaty biorą się ze złej miłości lub złamanego serca. A życzliwi organizatorzy ery nowożytnej zrozumieli, że z tego nieodwracalnego procesu narodzi się nowa, orzeźwiająca, a przede wszystkim nienasycona potrzeba uznania. Ile rewolucji zostałoby stłumionych w zarodku, gdyby powstrzymał je pieszczota lub uśmiech? Ile rewolucji ma swoje źródło w policzku lub pogardzie? Z tej obserwacji, pochodzącej od dusz dobrych, która bardzo różni się od dusz pięknych, ponieważ dusza dobra czuje odrobinę poczucia własnej wartości w byciu tym, czym jest, co zakłóca jej wizję i zwiększa jej zamęt, podczas gdy dusza piękna prawie nic o sobie nie wie, czasami nic... Ignoruje siebie i upokarza się w tej ignorancji, z której czerpie swoją pierwszą cnotę. Dobre dusze chciałyby kochać wszystkich, bo kochać trzeba, bo zdaliśmy sobie sprawę, do jakiego stopnia pogarda i lekceważenie mogą rodzić animozje… ale czy możemy zrozumieć sytuację tylko poprzez jej działanie i reakcję? Czyż nie jest to właśnie zapominanie o duszy , która przewodziła tej sytuacji? Bo jeśli zatrzymamy się na obserwacji działania, które ją zainicjowało, i reakcji, którą wywołało, jesteśmy niezaprzeczalnie, nieuchronnie, nieprzezwyciężalnie reakcyjni. Możemy tu osądzić stale rosnącą liczbę reakcjonistów, demagogów czy populistów, to zależy – te określenia wskazują jedynie, że grupa ludzi zgadza się, że jest szkodliwa dla debaty publicznej i należy ją jako taką wyodrębnić. Ale nie da się myśleć, prowadzić dialogu, ponieważ brakuje duszy zarówno w dialogu, jak i w analizie sytuacji. Jeśli protest wynika ze zdrady miłości, musimy zrozumieć, że możliwe, iż nic nie mogło zapobiec reakcji lub że jakakolwiek próba jedynie ją opóźniła. Czy reakcja może być naturalna? Mam na myśli wyryte w sercu człowieka wbrew sobie? Zło nie należy do człowieka. Zło go przenika. Jeśli protest i reakcja, jaką jest zgoda na protest, wynikają ze zdradzonej miłości, z poczucia odrzucenia, z rany wynikającej z braku poczucia miłości, na jaką człowiek zasługuje, nie ma innego lekarstwa, jak tylko wyrwać korzeń zazdrości. Tak więc na początku tragedii, kiedy Antygona zwraca się do Ismeny w niezwykłym apelu przeciwko wszelkim formom zazdrości: „Nie chciałabym cię popychać; a nawet gdybyś chciała znowu działać, nie byłabym zadowolona, widząc, jak robisz to ze mną. Wiedz, co postanowisz. Pogrzebię to”. Wydaje mi się piękne umrzeć, czyniąc to. Kocham go, położę się obok niego, który kocha mnie. Moją zbrodnią będzie pobożność. Muszę dłużej zadowalać ludzi na dole niż tych tutaj. Tam na dole będę leżał na zawsze. Jeśli tak postanowisz, kontynuuj, znieważaj bogów. „Moją zbrodnią będzie pobożność”, a zatem miłość do boskości. Antygona jest poruszona siłą miłości, a jej miłość jest tak żywa, że nie boi się niczego i nikogo. Ta miłość wstrząsnie każdym na swojej drodze i wprawi Kreona w zdumienie. Antygona w tragedii balansuje między światem na górze i światem na dole, ale zawsze wyjaśnia, że miłość jest niezniszczalną więzią, która przewyższa ziemskie pojęcie dobra i zła. Antygona, która ostatecznie wygłosi swoją ewangelię: „Jestem stworzona, by dzielić się miłością, nie nienawiścią”. Ale ponad wszystko miłością do władzy, miłością do rodziny, miłością do niepisanych praw, miłością do bogów. Miłością bezwarunkową. Niełatwo ją zrozumieć w dzisiejszych czasach, gdy wszelkie granice uznaje się za małostkowość lub pokusę totalitaryzmu.
Powiedzmy najpierw, czym mogłaby być ta miłość, gdyby nie była uwarunkowana, bo jest ona dana, jak niektórzy w naszych czasach, że miłości nie wolno tłumić, w żadnej formie, a jeśli jest, jej istota jest skończona; jest skończona, miłość jest zhańbiona. Czy zatem istnieją różne miłości? Czyż nie jest to przejaw oszustwa, jeśli ktoś wierzy, że istnieje wiele miłości? W dzisiejszych czasach każdy impuls jest śledzony jako znak miłości w zarodku, a zarodek jest w ten sposób mylony z owocem. Zło opiera się na zapomnieniu i zamęcie. „Teraz widzimy jak w zwierciadle i w sposób zamętnie”. Zamęt? Pycha, zazdrość, zapomnienie, tyle wad, które paraliżują nas jak kormoran Baudelaire’a. Miłość rodzi się w dialogu i w przysiędze. Gdyby miłość była tylko dialogiem, słabłaby przy najmniejszej okazji, znikałaby pod wpływem nastrojów czasu, znikałaby przy najmniejszym zmartwieniu. Czymże jest obietnica złożona na chybił trafił? Miłość cierpi również z powodu niedostatku lub nadmiaru, który do niej wnosimy, nadmiaru lub niedostatku, ponieważ ilość Guénona leży u podstaw naszego życia i nigdy nie przestaje sprawiać, że chwiejemy się jak trzciny w wodzie. Znaczenie przypisywane przymiotnikowi lub słowu, które kryje się pod cechami miłości i nagle chce być jej synonimem. Impuls staje się zatem miłością, która jest słabo wyrażona, ale mimo wszystko miłością! Możemy teraz kochać się za bardzo lub niszczyć się z miłości, albo przestać się wspierać z miłości, a nawet zabijać z miłości! Nikt już nie zna znaczenia słowa miłość w czasach, gdy nigdy nie było ono tak często używane. Czy możemy tu przemycić początki definicji? „Miłość cierpliwa jest. Miłość troszczy się. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą, nie czyni nic szpetnego, nie szuka własnych korzyści, nie unosi się gniewem, nie żywi uraz, nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz raduje się z prawdy. Miłość wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. Miłość nigdy nie ustaje”. Egzegeci wykazali zatem, że możliwe było zastąpienie słowa „miłość” w tym liście św. Pawła słowem „Jezus Chrystus” bez zmiany jego znaczenia. Nie wydaje się niemożliwe zastosowanie tej definicji do wielu świętych, jeśli jeszcze takich znamy, a do Antygony oczywiście, starożytnej i przedchrześcijańskiej świętej, ale z pewnością świętej w swojej postawie i pobożności. Największym wrogiem miłości jest właściwy przymiotnik. Miłość własna zabija miłość. Nasza era, przesiąknięta narcyzmem, pogrążona w miłości własnej, która jest najgorszą z ideologii, nie może uwolnić się od tego wiecznego lustra, które wciąż na nowo brzmi męka prawdziwej miłości. Wszyscy jesteśmy Kreonem patrzącym na siebie w lustrze i kwestionującym je niczym czarownica w Królewnie Śnieżce, by wiedzieć, czy jesteśmy prawdziwie piękni, czy jesteśmy prawdziwie silni, ale ten obraz, to odbicie nigdy, jak w bajce, nie jest w stanie ujawnić nam natury naszego nieumiarkowanego gustu do siebie. Jesteśmy dotknięci wadą narcyzmu, ale o wiele poważniej, zakochaliśmy się w tej wadzie; a kochać wadę to nie wiedzieć, jak się jej pozbyć, ponieważ wada ta cudownie staje się jednym z nas, aż staje się nami. Hajmon przypomina więc ojcu kilkakrotnie, że jest zakochany w swojej funkcji. Sam Jezus Chrystus musi stawić czoła temu wywyższeniu poczucia własnej wartości w Piotrze, swoim pierwszym uczniu, gdy błaga swego mistrza, aby zatrzymał go przy sobie, gdy ma zostać stracony, ponieważ nie może żyć bez niego. Jezus musi go opamiętać i powiedzieć mu, co nadchodzi i co nie jest chwalebne: owszem, doświadczy męczeństwa, ale nie od razu, nie z nim, a przede wszystkim, pomimo górnolotnych deklaracji, zdradzi Jezusa, zanim kogut zapieje po raz trzeci. Zło czasem kryje się w życiu, nawet pod dobrymi auspicjami, jak handlarz końmi w obliczu opata Donnissana, i wykorzystuje słabość, uprzedza ją, uczestniczy w niej, zakłóca i wypacza każde ludzkie uczucie, jakkolwiek czyste by ono nie było. Antygona niczego nie pragnie, niczego nie zazdrości; od pierwszego zdania tragedii, która nosi jej imię, uświadomiła sobie już swoje najgłębsze pragnienie. Przypomniała sobie granicę, granicę, która kształtuje ludzi, ponieważ jest wyznaczana przez bogów.
Utrata granic prowadzi do szaleństwa. Pierwszą granicą była rodzina, potem pojawiło się miasto. Z rodziny odebrano władzę, która była prawdziwą granicą. Miasto, rozrosłe do rozmiarów narodu, nadal stanowiło przestrzeń zrozumiałą dla jego mieszkańców; gigantyczne kompleksy, pochłaniające przestrzeń wokół siebie pod pretekstem poszanowania lub uhonorowania własnej przestrzeni, ostatecznie uczyniły z ludzi bezpaństwowców i lunatyków. Niedojrzałości naszych współczesnych nie trzeba szukać gdzie indziej, jak tylko w utracie rodziny i miasta. Arystoteles zauważył, że „człowiek jest istotą towarzyską i że ten, kto pozostaje dziki dzięki organizacji, a nie przez przypadek, jest z pewnością albo istotą zdegradowaną, albo istotą wyższą od rodzaju ludzkiego. To do niego moglibyśmy skierować ten zarzut Homera: „Bez rodziny, bez praw, bez domu…”. Człowiek, który z natury byłby taki jak poeta, oddychałby tylko wojną; byłby bowiem niezdolny do żadnego związku, niczym ptaki drapieżne”. Arystoteles maluje tu portret permanentnego buntownika, temperamentu, który oczywiście występuje w naturze i który zaspokaja jedynie własny gniew; to, czy ten ostatni jest uzasadniony, czy nie, niczego nie zmienia. Politycy, którzy podejmują działania przeciwko rodzinie, powinni być ostrożni, ponieważ zniszczenie instytucji czyni człowieka nienasyconym z powodu żądzy władzy, którą ono rodzi; to zwiastuje panowanie anarchii, które jest w istocie panowaniem przeciwnym do tego, co twierdzą anarchiści, ponieważ wyjście z kolein anarchii okazuje się trudne, jeśli nie niemożliwe, a Kreon jest tego doskonałym przykładem. „Człowiek ma tę szczególną cechę, spośród wszystkich zwierząt, że tylko on pojmuje dobro i zło, sprawiedliwość i niesprawiedliwość oraz wszystkie uczucia tego samego rodzaju, które łącząc się ze sobą, tworzą właśnie rodzinę i państwo”. Człowiek, porzucając to, co go uwzniośla, porzuca swoją ludzką naturę. „Kto nie potrafi żyć w społeczeństwie i czyja niezależność nie ma żadnych potrzeb, nigdy nie będzie członkiem państwa”. Jest bydlęciem albo bogiem”. Arystoteles kontynuuje: „Jeśli człowiek, osiągnąwszy całą swoją doskonałość, jest pierwszym ze zwierząt, to jest też ostatnim, gdy żyje bez praw i bez sprawiedliwości. Nie ma nic bardziej potwornego niż uzbrojona niesprawiedliwość. Człowiek jednak otrzymał od natury broń mądrości i cnoty, której musi szczególnie używać przeciwko swoim złym namiętnościom. Bez cnoty jest najbardziej przewrotną i okrutną istotą; doświadcza jedynie brutalnych wybuchów miłości i głodu. Sprawiedliwość jest koniecznością społeczną; prawo bowiem jest regułą zrzeszeń politycznych, a decyzja sprawiedliwego stanowi to, co stanowi prawo”. Jak przechodzimy od braku miłości do rozczarowania i buntu? Dając upust naszym nastrojom, pozwalając im na dostęp do wnętrza, do wolnego świata, pozwalając im propagandyzować poprzez działanie. Ale z nastroju wyłania się tylko indywidualizm! „Nastrój jest tym, co kształtuje naszą indywidualną odrębność, nasze osobiste doświadczenie. Miewamy złe nastroje, dobre nastroje, nastroje przemijające” (Julien Freund). Nastroje staną się namiętnościami, uczuciami… ale ślad tych pragnień pozostanie głęboko w cywilizacji. Wkrótce nie będzie trzeba nic mówić przeciwko naszym nastrojom, ponieważ ucieleśnią one tożsamość jednostki. Zatem ten, kto zgrzeszył, odpowie, że jest taki, mając na myśli to, że nie może sprzeciwiać się temu, kim jest, chcąc mówić o swojej naturze. Chrześcijaństwo, które narzuciło zasadę „solitus in excelsis” jako cel sam w sobie, zostanie zapomniane, a ostatnia tama pęknie. Bo oswojenie nastrojów oznacza panowanie nad sobą, uczenie się, oswajanie siebie, a zatem posłuszeństwo. Bezpodstawna przemoc, którą widzimy niemal wszędzie w naszych czasach, jest jedynie legitymizacją nastrojów. Ta przemoc rozkwita i ogłasza się bezpodstawna i obowiązkowa – dwa przymiotniki, które mogłyby wydawać się sprzeczne, ale takie nie są. Trzeba bowiem wyrazić najmniejszą złość, nawet jeśli nie jest ona zakorzeniona w żadnej z przyczyn jej manifestacji; wyraża się swoją złość, aby wyrazić tę złość, ponieważ jest się również godnym swojej złości. Porzucenie emocji sprawiło, że zapomniano o błędzie; nie można popełnić błędu, jeśli jest się sobą. Wymazując błąd, wymazuje się byt, jak mówi Sokrates w Fedonie. Współczesny świat wyznacza granice autentyczności. Musimy być dobrze świadomi, że odtąd, ponieważ wszystkie słowa, wszystkie znaczenia, można odwrócić i przewrócić, nie jest już możliwe myślenie o czymś bez przepuszczenia tego przez sito humoru. Nasi przodkowie uznaliby to za ohydnie trywialne. Jaźń i ego nie są już jednym, ponieważ to drugie zdezintegrowało to pierwsze. W tej nienawiści, która ukrywa swoje imię, tej nienawiści, która chce dogonić wszystko, nie wiedząc, czym jest całość, ale gdzie wszystko jest wszystkim, nienawiść do części mnie, ponieważ pochodzę z tej konformistycznej i drobnomieszczańskiej rodziny, nienawiść do tej rodziny, która po prostu się nie zbuntowała; braku reakcji, nienawiści do tej formy lenistwa; czytaj: kto nie dawał upustu swoim nastrojom, kto szczycił się dobrymi manierami, nienawidzę, więc żyję, nienawidzę tej rodziny, która mnie dusiła, tego ojca i jego sztucznego autorytetu, tej matki i jej wątpliwej empatii, jego braci i sióstr i ich małostkowości, ich konformistycznej religii, wszystkiego, co wpada do kosza dobroci, wiedzy… wszystkiego, co mi przeszkadza! Ochrona przed sobą – to właśnie jest pierwsza funkcja rodziny. Arystoteles przypomina problem tkwiący w utracie rodziny lub prawa, wszystkiego, co ogranicza, kreśli kontury i pozwala wzrastać, „wypalanego” przez obowiązek, a nie tylko przez prawo: „Człowiek, który z natury byłby taki jak poeta, oddychałby tylko wojną; byłby bowiem wtedy niezdolny do żadnego związku, jak ptaki drapieżne”. I podkreśla: „Lecz człowiek otrzymał z natury broń mądrości i cnoty, której musi użyć przede wszystkim przeciwko swoim złym namiętnościom. Bez cnoty jest on istotą najbardziej przewrotną i dziką; On ma tylko brutalne wybuchy miłości i głodu”. Arystoteles używa terminu afrodyzjak na określenie miłości; zatem całkowicie słuszne byłoby mówienie o narkotyku seksualnym, a nie o czystej miłości. Innymi słowy, zwierzęcość i głód, gwałt i grabież. Wcześniej każdy, kto chciał uciec od swojej rodziny, swoich praw, swojego miasta, odpływał. Wypływał i uciekał od swojego stanu, a przynajmniej stwarzał sobie złudzenie, że to robi. Szybkość transportu, która sprawia, że wszystko jest natychmiast dostępne, uniemożliwiła to. Nie ma już ucieczki. W ten sposób sama intymność jest ścigana. intymność ma prawo istnieć. Jeśli nie da się budować na gniewie, źródło gniewu zawsze okazuje się żyznym gruntem. Tak więc z poczucia rozdarcia, z tego emocjonalnego braku lub rany wykiełkuje ścieżka równoległa do cywilizacji, ścieżka, na której tylko gniew rozkwita, gdzie tylko gniew przynosi owoce, gdzie tylko gniew jest rozumiany. Na tym polega cały problem z gniewem; gdybyśmy byli go świadomi, zniknąłby. Gniew znosi dystans, który pozwala na bliskość. Gniew nie znosi swojego cienia. Namawia skromność, by ją pobić; zabiłby ją, gdyby mógł, bo skromność ją dezintegruje, zmuszając do zobaczenia się nago.
Jakże smutno patrzeć, jak miłość, najpotężniejsze ludzkie uczucie, rodzi gorycz, złość i gniew! Społeczeństwo, które rozwinęło się po II wojnie światowej, stopniowo powróciło do swojej pielgrzymiej laski indywidualizmu, a to dążenie szybko ożywiła nienawiść do autorytetów, rodziców, nauczycieli – wszystkiego, co uciskało moją indywidualność. Człowiek Zachodu oddał się więc miłości drugiego człowieka. Nienawiść do samego siebie oddała go ciałem i duszą w ramiona drugiego, ale nie byle jakiego, wirtualnego drugiego, wyidealizowanego drugiego, udoskonalonego, kochanego nie za jego cechy, kochanego za jego cechy jako drugiego, drugiego poza ziemią, ani tu, ani tam, podatnego na wpływy, bo bezcielesnego. Ten drugi ukształtuje wielką, popularną i kolonialną egzotykę. Indywidualizm oddala nas tak daleko od człowieczeństwa. Fantazjując o innym ideale, bo jest inny, współczesny świat osiągnął formę apoteozy, w której odczłowieczony człowiek walczyłby o swoje nastroje i pragnienia, które zostałyby mu narzucone bez jego wiedzy. W poszukiwaniu Innego liczy się tylko mój kłopot, moje przerażenie w obliczu czegoś zupełnie innego od nas, ale żeby istniało Ja, z pewnością musi istnieć Ja, w przeciwnym razie istniałby punkt spotkania, punkt połączenia duszy, ciała i ducha, jedynie brud i siniak pierwszego i dwóch pozostałych przekształconych w nieustanny punkt wyjścia. Dziś poszukiwanie Innego przypomina interfejs dużej bazy danych, gdzie każdy jest oznaczony, a zatem znany i wymieniony. Jakiegoż kłopotu mogłaby we mnie sprawić istota, której etykietę i opis przeczytałbym jeszcze przed spotkaniem? Tak jest w przypadku wszystkich tych ludzi, którzy mają na ustach jedynie słowo „métissage”, ale nigdy nie mówią o metysach, co jest mimo wszystko, dopóki nie udowodni się inaczej, humanizacją metysażu. Odmawia mówienia o tym, ponieważ métissage nie jest nauką o bycie, gdzie interesowałby nas métissage i jego doświadczenia, trudność bycia tu i tam, stamtąd i stąd, bez wiedzy, czy jego wybór jest słuszny, czy błędny. Métissage to ideologia służąca ludziom, którzy nienawidzą czystości i autentyczności. Łatwo rozpoznać ideologię: pochodzi z ust robota, człowieka, który nagle staje się robotem, bo odmawia litanię lub różaniec, ale bez żadnego wstawiennictwa ducha. Ich różnorodność jest taka sama! Uważaj, oszustwo! Sięgnijmy ponownie do Antygony: jak możemy rozpoznać, że coś nie jest nami, jeśli nie znamy samych siebie? „Tylko ci, którzy posiadają silną indywidualność, mogą odczuwać różnicę. Na mocy prawa: każdy podmiot myślący zakłada istnienie obiektu, musimy założyć, że pojęcie Różnicy natychmiast implikuje indywidualny punkt wyjścia. Że ci, którzy poczują to godne podziwu doznanie, w pełni rozkoszują się tym godnym podziwu doznaniem, którzy poczują, czym są i czym nie są. Egzotyka nie jest zatem tym kalejdoskopowym stanem turysty i przeciętnego widza, lecz żywą i ciekawą reakcją na wybór silnej indywidualności przeciwko obiektywności, której dystans postrzega i delektuje się. (Doznania egzotyki i indywidualizmu wzajemnie się uzupełniają). Egzotyka nie jest zatem adaptacją; nie jest zatem doskonałym zrozumieniem zewnętrznego siebie, które chciałoby się przyjąć w sobie, lecz ostrym i bezpośrednim postrzeganiem wiecznej niepojętości” (Victor Segalen). Stawanie się sobą, stawanie się tym, czym się jest, okazuje się zatem niezbędne do zrozumienia drugiego. Cóż za wspaniała lekcja z Antygony!
Dyktatura Innego narastała dopiero w XX i XXI wieku, przybierając nieustannie zmieniające się formy, ale jej fundamentem zawsze była istota egzotyki. Wszyscy bezczelnie wykorzystywali Innego jako rozrywkę, prawnika i prokuratora. Jako ujście dla nienawiści do samego siebie; Inny wykluczył wszystkich innych i nakreślił granice miłości, która mogła być jedynie wyłączna. Dyktatura Innego pozbawiła autorefleksji, zastępując „Wierzę w” „Wierzę, że”, aktywnym fermentem totalitaryzmu narzucającego uległość. „Wierzę w” to kwestia przekazywanego wewnętrznego świadectwa. Opiera się na życiu wewnętrznym i jego lekcjach. Rozwija się na miłości własnej, która jest przeciwieństwem miłości własnej. Życie wewnętrzne bada zarówno dobro, jak i zło, i nie waha się badać zarówno przyczyn, jak i skutków. Nie można oddzielić się od siebie, dlatego trzeba nauczyć się kochać siebie. Tak jak rodzice z dzieckiem, tak jak palec z ręką, stopa z nogą, nie chodzi o oderwanie się od tego, czego się nie lubi, by chwalić tylko to, co uznaje się za zgodne z duchem czasu lub panującą ideologią. Nie chodzi o zakochanie się, lecz o kochanie, co wymaga pewnej dojrzałości. „Doskonałym przykładem jest Jules Boissière, który, prowansalski Felibre, napisał w Hanoi swoje najpiękniejsze wiersze felibrejskie”. Zrozumieć siebie, wsłuchać się w swoją najgłębszą istotę, to być wrażliwym na różnorodność. W tym sensie religia stawia człowieka w kontakcie z Ojcem, bo cóż jest bardziej odmiennego od człowieka niż Bóg? Inny i bliższy, jeśli wierzymy Pismu Świętemu. Intimior intimo meo, mawiał święty Augustyn, umiejąc otworzyć wszystkie warstwy, które człowiek zgromadził w swojej duszy, aby odkryć ją na nowo i w ten sposób zbliżyć się do siebie, a zbliżając się do siebie, podtrzymać życie wewnętrzne, które jest dialogiem z boskością. Ten dystans nazywa się bliskością.
Wspomniałem o znakomitej gramatyce Sofoklesa, z użyciem prefiksu αφτο, obecnego w całej tragedii. Sofokles narzuca swoim bohaterom proces rozpoznawania Innego poprzez siebie. Mogą oni poddać się temu gramatycznemu nakazowi lub nie. Ten powrót do siebie świadczy o Innym. Powiązania splecione w tragedii poprzez to nieustanne „tam i z powrotem” i jeśli poeta nie ukazuje poszukiwań, wewnętrznych dialogów postaci, wydają się one bardzo obecne, zwłaszcza w Antygonie, która rozwija wszystko, co wie w najgłębszym wnętrzu swojej istoty, to znaczy o tym intensywnym życiu wewnętrznym, które pielęgnowała i uczyniła kwitnącym. To właśnie jej życie wewnętrzne odbiera jej wszelkie pragnienia. Antygona nabiera w naszych czasach niezwykłego znaczenia jako antidotum na amnezję i indywidualistyczne szaleństwo. Krytyka zatem powinna zawsze być miłością, ponieważ wymaga współczucia dla dobra i zła.
„Nie ma prawa oddzielać mnie od mojego ludu” – odpowiada Antygona Ismenie. Kreon nie ma prawa, to znaczy, nie ma władzy. Aby oddzielić mnie od mojego ludu, edykt musiałby pochodzić z góry, być może od bogów. Kto inny może rościć sobie prawo do zerwania miłości? Antygona nie przestaje iść naprzód przez całą tragedię; tylko ona jest w ruchu; wszystkie inne postacie są zmumifikowane na jej drodze. Ta mała Antygona, od pierwszego wersu, podjęła decyzję o śmierci z miłości. Największym dowodem miłości, jaki można dać tym, których się kocha, będzie Jezus Chrystus. „Więc odchodzisz w chwale i z pieśnią pochwalną do tej jaskini umarłych”. „Nie dotknęła cię wyniszczająca choroba i nie otrzymałeś nagrody w postaci ciosu mieczem, lecz jako jedyny śmiertelnik zstępujesz do Hadesu żywy i wolny” – szepcze koryfeusz. Antygona oddaje życie, bo nie mogła znieść hańby bezczynności w obliczu hańby. Antygona nie może tego zrobić. Antygona nie mogłaby żyć bez pogrzebania Polinejkesa, to właśnie rozumie przez honor; honor nie służy jej do pychy, lecz do unikania zejścia poniżej wyżyn, które uważa za nie do przyjęcia. Antygona nie kwestionuje prawa Kreona do skazania jej, nie kwestionuje go, ponieważ to potępienie leży właśnie w mocy Kreona, a Antygona nie kwestionuje władzy, wręcz zgadza się na nią z pięknym spokojem, z drugiej strony odmawia Kreonowi prawa do stosowania tego prawa. „Któż wie, czy twoje granice mają jakiekolwiek znaczenie wśród umarłych?” – mówi, pewna swoich racji.
Antygona wie, że miłość przeciwstawia się śmierci. Każda miłość pragnie ignorować naturalne ograniczenia, takie jak rozłąka czy zniknięcie. Miłość Antygony do rodziny pokazuje, że miłość nie wybiera, nie analizuje, jest „wszystko albo nic”, nie kocha się połowicznie, ani nie kocha się od czasu do czasu; miłość dąży do pełni, a Antygona pokazuje, że trzeba kochać w trzech wymiarach: ciałem, umysłem i duszą. Dlaczego umierać za zmarłego, mogliby zapytać współcześni czytelnicy? Aby samemu uniknąć śmierci, odpowiedziałaby Antygona, której to pytanie wydałoby się groteskowe. Antygona wspomina o synostwie, a zatem o przekazaniu, które pozwala jej na zbieżność między sobą a sobą; poznanie siebie, rozpoznanie siebie, pozwala jej docenić wszystko i kochać w pełni, gotową stawić czoła tragicznemu konfliktowi, z którego zwycięsko wychodzi tylko miłość.
Więcej informacji znajdziesz na blogu Emmanuela L. Di Rossettiego
Zapisz się, aby otrzymywać najnowsze wpisy na swój adres e-mail.