Szkic autorytetu, czyli definicja postępowości.

Po artykule „ Skąd ta nienawiść do władzy?”, spotkałem się z wieloma reakcjami. Pierwsza polegała na myleniu, a raczej proszono mnie, abym nie mylił władzy z autorytetem. Tutaj widać jedno: wiele osób w mediach społecznościowych nadal zgadza się z tą różnicą. Dla nich wyznacza ona wręcz granicę, którą uznają za nie do przekroczenia, nawet jeśli niewielu z nich odważa się wyjaśnić różnicę między władzą a autorytetem. A ponieważ artykuł był częściowo poświęcony zaznaczeniu tej różnicy, być może nie w zwyczajowy sposób, zszokował i sprowokował pytania. W wielu dyskusjach na X komentarze głosiły, że ten artykuł broni Emmanuela Macrona! Tak właśnie przeglądamy Internet! Ale zrozummy, że dla wielu Francuzów prezydent Republiki uosabia autorytarną formę władzy.

Istniała więc taka intuicja dotycząca posłuszeństwa: „autorytet zawsze inauguruje coś nowego poprzez panowanie nad własnymi namiętnościami”. W tym zdaniu można zastąpić słowo autorytet dogmatem. Oceniam, które z tych dwóch słów jest bardziej przerażające. Odwrócenie wartości i znaczeń słów pozwala postępowcom powiedzieć niemal wszystko i uczynić z tego… dogmat. Postępowiec żywi się jedynie „ideami unoszącymi się w powietrzu”, zgodnie ze wspaniałą formułą Claude’a Tresmontanta. Gdybym miał nieco wyjaśnić tę formułę, powiedziałbym, że postępowiec jest zakorzeniony we własnym myśleniu. Rozwija swoje myślenie, aby je przede wszystkim rozwinąć, postępowiec działa dla samego działania, nie będąc posłusznym żadnej władzy, ucieka od depresji i samotności, które wywołuje w nim myśl zwrócona wyłącznie ku sobie. Odtąd czerpie z najnowszych zachcianek, aby budować nowe. Czyż nie dostrzegamy związku między przebudzeniem a podważającą go od dziesięcioleci we Francji pracą przeciwko temu, co nazywano – wypaczając to – powieścią narodową? Ci, którzy byliby lewicowymi zwolennikami Joanny d'Arc na początku XX wieku, są dziś jej krytykami i twierdzą, że ona nie istniała! To pokazuje, jak postępowość to machina, która sama z siebie wykoleja się, wierząc, że się sama naprawia, a jedynie pogłębia swój szalony pęd. Postępowcy i lewica w ogóle są prawdziwymi reakcjonistami naszych czasów i stają się nimi coraz bardziej, zmuszeni do tego lotu, ponieważ nie są zdolni do ujawnienia swoich błędów i krzywd. Mylą się i oszukują. Reagują jedynie na wydarzenia, nie stosując nigdy najmniejszego empiryzmu, ponieważ zamieszkują przyszłość (mówię przyszłość, a nie przyszłość, ponieważ nie ma przyszłości bez przeszłości, gdy przyszłość reprezentuje cel do osiągnięcia, który zawsze się wymyka).

Autorytet inauguruje coś zupełnie innego. Proponuje poleganie na przeszłości, aby zdefiniować lub przedefiniować to, co możemy sobie wyobrazić. Z pewnością nie jest to absolutyzm, lecz raczej konserwatyzm. Dlatego też tak mało jest prac na temat konserwatyzmu. Wiele pisze się o tym, jak zachować, chronić i promować, ale rzadziej o tym, jak czerpać z tego wizję. Konserwatysta nieustannie oddaje tę przestrzeń postępowcowi, który się nią rozkoszuje, mimo że nie ma z nią nic poważnego wspólnego. Kto przy zdrowych zmysłach zaproponowałby przekształcenie naszej starzejącej się i bankrutującej demokracji, żyjącej na podtrzymaniu przy życiu, w system polityczny służący obronie mniejszości? Nie neguję ochrony słabych; neguję, że powinna ona stać się jedynym motywem działań politycznych. Zwłaszcza że słabość postępowca kryje się pod mdłym ideologicznym płaszczem. W istocie zawiera ona prawo do inwentaryzacji słabych. Są słabi i słabi. Jednak polityka bardzo źle się miesza z sentymentalizmem, a nasza demokracja jest w nim pogrążona. Konserwatysta ignoruje opisywanie swoich działań, konstruowanie wielkich planów i uatrakcyjnianie ich. Ponieważ jest pogardzany przez postępowych moralistów, którzy nieustannie zamykają go w moralnym kocu opartym na sentymentalnych osądach. Zawieszenie tego dyktatu zmusiłoby nas do przyjęcia etykietki autorytarnej, ale tym razem etykietka ta nie byłaby już nadawana przez ludzi, jak w przypadku Emmanuela Macrona – ponieważ ludzie uznają prawowitą władzę – ale przez prasę i postępową inteligencję. Kto by narzekał?

Heliopolis Ernst Jünger marzył o państwie poza polityką, rządzonym przez „Regenta”. W naszym współczesnym świecie nie ma regenta, tylko dwa obozy szpiegujące się nawzajem, nie myśląc, że mogą sobie cokolwiek wnieść. Ten antagonizm jest coraz bardziej widoczny na wszystkich poziomach społeczeństwa. Wskazuje on na utratę wspólnego gustu, narastający brak kultury i atrofię języka, który zostaje zredukowany do najprostszej formy wyrazu – a przynajmniej do swojej najprostszej użyteczności, jak język amerykański. Język amerykański robi z językiem francuskim to samo, co z angielskim, wyczerpuje go – nie potrafi już wyrazić niuansów, których wymaga dialog. Etykietujemy i klasyfikujemy wszystkich według tego, co myślą, w co wierzą lub na co głosują. Dyskusja staje się stratą czasu, a ponieważ uczestnicy nie mają żadnego znaczenia, dialog nie może go zyskać. Działa tu nieuchronność, rodzaj przeznaczenia.

Los uwodzi i oczarowuje ludzi, gdy przestają wierzyć w wolność. Zachód nie wierzy już w wolność, bo nie wierzy już w Boga. Nasza cywilizacja przez wieki zdołała spleść niezwykłe, nierozerwalne więzy z wolnością; ciągnięcie za luźną nić oznacza unicestwienie naszego świata. Dziedzictwo odmawia prawa do inwentaryzacji.

Wygnanie, migranci i Ojciec Święty (2)

Refleksje nad różnymi wypowiedziami Ojca Świętego dotyczącymi migrantów

Nie wszyscy migranci przybywający dziś do Europy uciekają przed katastrofalną sytuacją. Często przybywają z szerokimi uśmiechami na twarzach. Nie wszyscy wydają się być nędzarze. Nie okazują nostalgii za swoim krajem i przybywają masowo, by znaleźć inny. Melancholia jest nieobecna, ponieważ rekompensuje ją komunitaryzm, który importują i na nowo odkrywają. Wreszcie, podróżują jako osoby samotne, bez żon i dzieci, co powinno być intrygujące. Przynajmniej. To, że kryje się za tym jakaś wola, wydaje się oczywiste, nawet jeśli przy tym zdaniu pojawi się etykietka teoretyka spiskowego. Staromodni migranci opuszczali niekorzystną sytuację nie po to, by znaleźć pocieszenie, ale by uciec przed piekłem, nie mając pewności, że je znajdzie, ale uzbrojeni w nadzieję, jak wspomniałem powyżej. Wyjeżdżali z żonami i dziećmi, ponieważ chcieli je chronić. Poczucie narodowe zanikło wśród współczesnych migrantów; czy są anarodowi? Jeśli tak, to co mogłoby ich uczynić anarodowymi, ponadnarodowymi? Skąd biorą pieniądze na przeprawę? Podczas wojny w Iraku chrześcijańskie władze religijne zauważyły, że paszporty i wizy były szeroko rozpowszechnione, podczas gdy przed wojną ich uzyskanie było niezwykle trudne. Wreszcie, fakt, że większość tych migrantów to muzułmanie, również powinien budzić wątpliwości. Skoro wiemy, że muzułmanin musi umrzeć (a zatem żyć) na muzułmańskiej ziemi, możemy jedynie zastanawiać się nad ich brakiem chęci dotarcia do muzułmańskiej ziemi. Zwłaszcza że często są one znacznie bliżej niż Europa. Tyle pytań, których papież Franciszek nigdy nie zadaje. Tyle pytań, które mimo to wydają się oczywiste.

Wygnanie, migranci i Ojciec Święty

Wystarczy posłuchać porywającej muzyki niektórych tang, oczywiście Carlosa Gardela, a także Astora Piazzolli i innych, którzy w ten sposób śpiewali o wygnaniu, o tym, co odległe, niedostępne, aby przegonić fale ich duszy, ich melancholię i żyć chwilą pieśni w połączonym szczęściu ich wspomnień i nadziei, aby poczuć rozpacz tego, kto wierzy, że utracił swój kraj na zawsze.

To połączenie nazywa się nadzieją. Gdzie dusza wibruje poczuciem życia. Papież Franciszek, jako dobry Argentyńczyk, czuje w żyłach migrację swoich przodków do tego Eldorado, Argentyny. To, że zmienia to jego postrzeganie migranta, którego nazbyt ogólnikowa nazwa od początku wskazuje na trudność w mówieniu o nim, jest niezaprzeczalne i stanowi klucz do zrozumienia jego chaotycznych wypowiedzi na ten temat.

Wygnanie zmusza duszę do odsłonięcia się i zasłonięcia. Do ujawnienia pewnych rzeczy w sobie, o których się nie wiedziało, które się ignorowało, które się ukrywało z obawy przed tym, co mogłyby ukryć. W obliczu wygnania wychodzą one z siebie jakby z niczego, stają się tym, czym zawsze były, i dominują nad nami. Jakież zasługi wykuwa w nas wygnanie, często wbrew sobie, ponieważ odmówiliśmy! Wygnanie burzy barierę często wzniesioną w pośpiechu i bez prawdziwej refleksji. Człowiek jest zwierzęciem reaktywnym. Kiedy ewoluuje w swoim zwykłym żywiole, najczęściej reaguje na własne demony, urazy i wahania nastroju. Kiedy opuszcza swój kokon, reaguje, by przetrwać, polegając na tym, w co wierzy, często na owocach swojej kultury, ale jego natura też nie jest jej obca. To zakorzenienie chroni go najczęściej przed rozczarowaniem sobą, ale nie przed melancholią, tęsknotą za domem.

powiedzenie, że podróże kształtują młodość . Wygnanie zmusza serce, umysł i ciało do innej komunikacji z duszą, która w ten sposób się odsłania, ale jednocześnie wymaga od nas ukrycia części naszej osobowości, które uważała za oczywiste. Czasami odsłaniają się części, które zasłaniają inne. To, w co wierzymy, okazuje się przeceniane.

Na wygnaniu odradzają się nowe pewności.

Skąd ta nienawiść do władzy?

Autorytet przypomina tych tajnych agentów drogich Grahamowi Greene'owi, którzy ukrywają swoją tożsamość, aby nie stracić jej jeszcze bardziej podczas niefortunnego spotkania. Nadal ma kilku wielbicieli, którzy go lubią i wykorzystują skarby pomysłowości, aby go zdefiniować, zdefiniować na nowo, aby był zrozumiały w swoim czasie. Aby to zrobić, zbliżają go do tradycji, honoru, hierarchii, prawa natury… nieustannie dają mu laskę, kule, trójnóg, aby wciąż mógł wyjść z ukrycia i zaczerpnąć świeżego powietrza. Słowa, do których przywiązują autorytet, przypominają bandaże, kauteryzacje, które w końcu ukrywają go trochę bardziej. Rozczarowanie jest od dawna wypowiedziane i narasta. Nic nie może uratować autorytetu; wszystko, co inspiruje, przypomina stare rzeczy, bez których umiemy się obejść. Jest bezużyteczne. Jest bezużyteczne.

Autorytet, w swoim łacińskim znaczeniu, pochodzi od słowa auctor , co oznacza „ten, który pomnaża”, oraz od słowa auctoritas , które ma „władzę wymuszania posłuszeństwa”. Autorytet jest podobny do władzy, o której zapominamy, gdy oddzielamy władzę od władzy. Z drugiej strony, jest to władza bez władzy; nie ogranicza. Zakres jej działania wynika z etyki, wiedzy, wiary… Ponieważ wymaga posłuszeństwa. W tym miejscu zaczynamy się gubić w jego znaczeniu, ponieważ epoka nie przepada za posłuszeństwem. A ponieważ epoka nie docenia wiary bardziej, deprecjonuje autorytet. Dewaluuje go, utożsamia z tchórzliwą i ślepą władzą. Nadaje mu przydomek, który stał się aluzją: autorytaryzm . Jakby po to, by ujawnić, co kryje się pod maską pobłażliwości: brutalny, gwałtowny i niestabilny charakter. Musi zostać zdemaskowany. Musi zostać oczerniony. Przede wszystkim nie możemy już niczego rozumieć, a czymże jest brak zrozumienia, jeśli nie nową formą wiary? Autorytet narzuca ograniczenia, których nikt już nie chce, które zobowiązują nas i uniemożliwiają nam bycie tym, kim pragniemy. Era wierzy, że będąc tym, kim pragniemy, będziemy tym, na co zasługujemy. Indywidualizm króluje niepodzielnie, bez dzielenia się. Nikt nie wie lepiej niż on sam, co jest dla niego dobre. Niech to będzie powiedziane! Ponieważ konieczne było zignorowanie ograniczeń i hierarchii, epoka wyrzuciła autorytet do kosza, po tym jak go wystawiła na próbę. Autorytet katalizował nowoczesność. Trzeba go było ujarzmić.

Przeczytaj więcej na temat „Skąd ta nienawiść do autorytetów?”

Co jest nie tak z mszą Pawła VI?

Ponad pięćdziesiąt lat temu Kościół katolicki przyjął nową Mszę, która zerwała z tradycją Kościoła w sposób dotąd niespotykany. Reformatorzy nie przewidywali jednak, że tradycyjna Msza będzie dla nich nadal obowiązywać. Byli wręcz przekonani o czymś przeciwnym. I wykorzystali wszelkie dostępne środki, aby osiągnąć swój cel: zniesienie tradycyjnej Mszy rzymskiej. 1 Jest jednak oczywiste, że Msza ta nadal przyciąga wielu wiernych, a wśród nich młodych, którzy jako liderzy modlitwy i seminarzyści angażują się w celebrację i podtrzymywanie tej formy rytu rzymskiego. Ci ostatni są często oskarżani o wichrzycielstwo, nostalgię, tożsamość, a przede wszystkim o obrazę majestatu, o sprzeciwianie się Soborowi Watykańskiemu II, który nie jest już oderwany od własnego ducha; tego ducha soboru, którym się delektujemy, nigdy go tak naprawdę nie kwalifikując, jak to ma miejsce w przypadku niemal wszystkich ważnych spraw. W Kościele, jak i gdzie indziej, postępowcy działają poprzez esencjalizowanie swoich przeciwników, aby ich zdyskredytować. Liturgia jest szczytem i źródłem życia Kościoła, jak przypomina nam ostatni sobór, a liturgia jest tradycją. Aby rozwiązać kryzys liturgii, który w sobie niesie, Kościół będzie musiał na nowo spleść nici nadszarpniętej i zranionej tradycji, nawet, a może przede wszystkim, jeśli czasy będą go zmuszać do bezczynności.

Który Sobór Watykański II?

„Nowe Ordo Missae, jeśli weźmiemy pod uwagę nowe elementy, podatne na bardzo zróżnicowane oceny, które zdają się być w nim zawarte lub implikowane, imponująco odbiega, zarówno w całości, jak i w szczegółach, od katolickiej teologii Mszy Świętej, sformułowanej na XXII sesji Soboru Trydenckiego, który, ostatecznie ustalając „kanony” obrzędu, wzniósł nieprzekraczalną barierę przed jakąkolwiek herezją, która mogłaby zaszkodzić integralności Tajemnicy” 2 Kardynał Ottaviani, emerytowany prefekt Kongregacji Nauki Wiary, zwrócił się w ten sposób do Pawła VI 3 września 1969 roku, na kilka tygodni przed wejściem w życie nowej Mszy. W pewien sposób zakończyło to Sobór Watykański II, który mimo to zamknął swe podwoje na cztery lata! Zatrzymajmy się na chwilę przy postaci kardynała Alfredo Ottavianiego: syn piekarza z biednych dzielnic Rzymu, okazał się bardzo dobrym studentem Papieskiego Seminarium Rzymskiego i uzyskał trzy doktoraty: z teologii, filozofii i prawa kanonicznego. Sekretarz Świętego Oficjum, a następnie profefekt Kongregacji Nauki Wiary, przez cztery lata poprzedzające Sobór pracował nad przygotowaniem tematów, które miały być poruszane, i ogłosił habemus papam przed wyborem Jana XXIII. W październiku 1962 roku maski opadły, a stanowiska, postępowe lub modernistyczne, zostały zaprezentowane. Jan XXIII w swoim przemówieniu otwierającym Sobór okazał pewną pogardę dla kurialnej ekipy Piusa XII, deklarując: „Oblubienica Chrystusa woli uciekać się do miłosierdzia niż wymachiwać bronią surowości. Wierzy, że zamiast potępiać, lepiej odpowiada potrzebom naszych czasów, kładąc większy nacisk na bogactwo swojej doktryny”. » 3 W tym zdaniu kryje się dychotomia, która inauguruje i zapowiada cały Sobór Watykański II: czy może istnieć miłosierdzie, jeśli nie ma potępienia czynu? Po co miałoby istnieć lekarstwo, jeśli wcześniej nie było szkody? Czyż nie było to postrzegane jako chęć zamiatania grzechu pod dywan niczym niewygodnego kurzu? Ton, w którym łagodność utwierdza się jako najwyższy autorytet, stanie się motywem przewodnim Soboru Watykańskiego II. Od tego czasu organizowany jest bunt. Teksty przygotowane przez kurię zostają odrzucone. W szczególności „ De fontibus revelationis ” o źródłach objawienia i „De Ecclesia” . Do zatwierdzenia tego odrzucenia potrzebna była bezwzględna większość głosów; Jan XXIII wyraził zgodę i zadowolił się względną większością. „Dokonano w ten sposób prawdziwego zamachu stanu, w wyniku którego wszystkie tendencje liberalne, organizując się w „większość soborową”, przejęły władzę doktrynalną odziedziczoną po Piusie XII od Kurii”. 4 . Od tego czasu, ponieważ teksty robocze zostały zdeptane i odrzucone, rozpoczęto pracę nad liturgią. Sądzono, że temat zjednoczy. Postępowcy, jak zwykle, mieli swój program, którego konserwatyści prawie nigdy nie mają. Kardynał Ottaviani, 30 października 1962 roku, przemawiał; nie był jeszcze ślepy i miał zamiar wykazać się jasnowidztwem; prosił, aby obrzęd Mszy Świętej nie był traktowany „jak kawałek materiału, który wraca do mody zgodnie z kaprysem każdego pokolenia”. Obecnym wydawało się, że jego rozwój zajmuje zbyt dużo czasu. Przerwano mu bez względu na rangę. Jego mikrofon został wyłączony przy aplauzie licznej rzeszy Ojców. Sobór Watykański II mógł się rozpocząć.

Przeczytaj więcej na temat „Co jest złego w mszy Pawła VI?”

Argentyna wygrywa z globalizmem

Nigdy Mistrzostwa Świata nie rozpoczęły się tak źle. Zaproponowano Katarowi, z Zinedine'em Zidane'em jako ambasadorem, w atmosferze podejrzeń o korupcję. Wszystko już powiedziano o tym kraju, wielkości połowy Bretanii, który po raz pierwszy od swojego istnienia zdołał zmienić sezon Mistrzostw Świata, klimatyzować stadiony i zabijać robotników, aby wszystkie były gotowe na czas. Odnośnie zmiany daty: granie latem po sezonie klubowym pozwoliło zawodnikom przygotować się i zbudować skład, co zawsze jest trudne w przypadku reprezentacji narodowych; alchemia musi nastąpić w krótkim czasie, a rezultaty muszą być natychmiastowe; granie zimą gwarantuje, że zawodnicy, którzy nie rozegrali pełnego sezonu, będą mniej wyczerpani psychicznie i fizycznie i skorzystają z przygotowań przedsezonowych... Odnośnie siły roboczej, czy słyszeliśmy kiedyś o taniej sile roboczej systematycznie wykorzystywanej od dziesięcioleci na każdym ważnym wydarzeniu na świecie? Podobnie, argument o mówieniu o zdrowiu zawodników zagrożonych w tym klimacie był śmieszny. Kto przejmował się zdrowiem zawodników na przykład na Mistrzostwach Świata w Meksyku w 1986 roku, gdzie panował nieznośny upał i wilgoć, ta organizacja nie poruszyła wówczas świata. Wybór Kataru powinien zostać potępiony, gdy tylko nazwa tego kraju została wspomniana – potem było już za późno i powinna zwyciężyć przyzwoitość. Pod względem piłkarskim te Mistrzostwa Świata oznaczały koniec niezwykłego pokolenia: Cristiano Ronaldo i Lionel Messi grali swoje ostatnie Mistrzostwa Świata. Te Mistrzostwa Świata zapowiadały się jako przełom dla Mbappé. Młody francuski geniusz przygotowywał się do pogrzebania dawnej chwały bez walki. 

Przeczytaj więcej na temat „Argentyna wygrywa z globalizmem”

Antygona, buntownicza i intymna (7/7. Miłość)

Część 7 i ostatnia: Miłość

Pragnienie Antygony jest rodzinne; nie chce zostawić brata niepogrzebanego; Kreon natomiast pragnie ugruntować swoją pozycję króla i zademonstrować swoją władzę. Antygona faworyzuje więzy rodzinne, które ucieleśniają miłość i ujawniają istnienie. Kreon ustanawia swoją władzę, podpisując akt prawny, który ma na celu ustanowienie jego autorytetu. To samo słowo charakteryzuje ich działanie: pożądanie. Lecz pożądanie nie uznaje pożądania w drugim człowieku; można by sądzić, zwłaszcza jeśli ktoś ma ochotę schlebiać pożądaniu dla niego samego, że pożądanie popiera każde pragnienie, jakie napotka. Między Kreonem a Antygoną liczy się miara pragnień. Twarzą w twarz Antygona i Kreon będą zwiększać miarę swoich pragnień w miarę napotykanych przeciwności. Ale czy źródło pragnienia Antygony jest dziś nadal zrozumiałe? Rzeczywiście, pragnienie Antygony, to pragnienie oparte na sprawiedliwości, sprawiedliwości wyświadczonej szczątkom jej brata i bogom, to pragnienie nabiera pełnego znaczenia, ponieważ jest wspólnotowe, jest częścią miasta i rodziny, zredukowaną wizją miasta, a w wierze Antygona opiera się na bogach, by rzucić wyzwanie Kreonowi. Antygona nie wyraża osobistego pragnienia, broni wiecznego prawa, broni swojego obowiązku jego głoszenia, proklamowania przed każdą potęgą, która uważałaby się za wyższą od niej. Od kiedy to nie słyszeliśmy nikogo, kto by w przestrzeni publicznej wystąpił, by ogłosić swój obowiązek za cenę życia? Co najgorszego? Przyzwyczailiśmy się do tej ciszy, do tej rezygnacji, transcendentalne prawa straciły dla nas znaczenie, więc nic nie przychodzi nam do głowy, by je przeoczyć i tym samym skorygować prawa, które uchwalamy i otaczamy niczym śmieci w strumieniu wody. Wspólnoty, które wzmacniały jednostkę w przestrzeni, która ją chroniła i pozwalała jej się rozwijać, zostały rozbite. Jednostka przypomina teraz szalonego elektrona, który może się jedynie odrodzić dzięki podmuchom wiatru, które nieustannie go wyczerpują i dezorientują, wymazując nawet pragnienie sensu życia. Życie społeczne opiera się na prawie i tylko na prawie, ale w miejscu pozbawionym geografii, złożonym z ludzi oderwanych od rzeczywistości, wszystkie prawa są równe i miażdżone w odrażającym chaosie. Kreon ma władzę. Antygona jest córką Edypa. W czasach, gdy liczy się tylko posiadanie, posiadanie, zdobywanie, Antygona niewiele znaczy – skoro trzeba ją oceniać. Metodyczne niszczenie wszelkiej metafizyki jest niczym zbrodnia przeciwko ludzkości. Być może największa, jaką świat kiedykolwiek znał. Skoro jednym kliknięciem mogę zdobyć wszystko, wystarczy, że poznam swoje pragnienie, by je zaspokoić. Rozumiemy również, że to indywidualne pragnienie, którego nic nie chroni przed jego apetytem, nie zna żadnych ograniczeń, zwłaszcza tych narzuconych przez innych; wtedy do głosu dochodzi zazdrość, wypaczone, poniżające pragnienie.

Przeczytaj więcej w „Antygona, buntownicza i intymna (7/7. Miłość)”

Antygona, buntownicza i intymna (5/7. Autorytet)

zdjęcie

Część 5: Autorytet

W starożytnej Grecji mężczyźni znali i rozpoznawali siebie w oczach rodziny, bliskich i społeczności. Kobiety zarezerwowały dla siebie lustro, które zrodziło się z piękna, kobiecości i uwodzenia. Odbicie jest wszędzie. „Nie ma miejsca, które by cię nie widziało” – pisał Rilke. Czy można istnieć bez odbicia? Czy można być świadomym, nie znając siebie? Człowiekowi nie wolno patrzeć na siebie w lustrze z obawy przed pochłonięciem przez swój obraz. Ten obraz sprawia, że zapominamy, że tam jesteśmy. Jeśli myślimy o tym, co widzimy, słyszymy to, rezonuje to w nas i też o tym śnimy. Nasz obraz ucieka nam, gdy tylko go ujrzymy. Tak więc kobieta poprawia się w lustrze, podczas gdy mężczyzna mógłby w nim stracić swoje podstawy. Sen, bliźniak pamięci, ukrywa czas i go znieczula. Co i kiedy widzieliśmy? Spojrzenie, odbicie i wyobraźnia przenikają się i nie da się ich oddzielić. Widzenie i poznanie siebie są u Greków mylone. Widzieć, znać siebie… ale nie za bardzo, bo jeśli człowiek jest cudem, w sensie incydentu, fascynującego pęknięcia, to skrywa także swój własny strach, sam się eksterminuje i torturuje, i jest w tym przypadku jedynym „zwierzęciem”.

Przeczytaj więcej w „Antygona, buntownicza i intymna (5/7. Autorytet)”

Co to znaczy być nad ziemią?

Najbardziej pouczający przykład natury ludzkiej znajdujemy w Nowym Testamencie, gdy Piotr i Jezus Chrystus rozmawiają ze sobą, a Piotr nalega, aby jego pan uważał jego oddanie za całkowicie szczere. Dlatego Jezus mówi mu, że zanim kogut zapieje, trzy razy się go zaprzesz. Pierwszym miejscem, z którego każdy człowiek przemawia, jest jego słabość. Branie pod uwagę ograniczeń każdej osoby, nie zawsze po to, by je zaakceptować, ale także po to, by je pokonać, wymaga od nas rozumowania na podstawie tego, kim jesteśmy, a nie na podstawie tego, kim uważamy się być. Każdy człowiek, który nie zna swoich słabości, który o nich zapomina, który nie bierze ich pod uwagę, jest oderwany od rzeczywistości, jak przywykliśmy mówić w dzisiejszych czasach. Oderwanie od rzeczywistości oznacza, że karmimy się pastwiskiem, które nie jest nasze, że zaprzeczamy własnemu pastwisku, by znaleźć jakiekolwiek inne pastwisko niż nasze własne, lepsze, bo inne. Off-ground oznacza również, że otrzymane komunikaty można uzyskać w dowolnym miejscu na świecie bez stwarzania problemów, ponieważ są one pozbawione źródła, tłumaczalne na dowolny język i eksportowalne niczym „framework” w informatyce. Celem jest osiągnięcie takiego poziomu abstrakcji i wykorzenienia, że pytanie straci jakiekolwiek znaczenie.

Antygona, buntownicza i intymna (3/7. Przeznaczenie)

IMG_0554

 

Część 3: Przeznaczenie

Człowiek zstępuje z drzewa. Człowiek, jak drzewo, jest definiowany zarówno przez swoje korzenie, jak i owoce. Człowiek, jak drzewo, potrzebuje elementów zewnętrznych i wewnętrznych, aby osiągnąć dojrzałość. Człowiek przypomina ten pień wyrzeźbiony przez próby, opierający się na korzeniach i rodzący owoce mniej lub bardziej piękne, mniej lub bardziej dobre… Podobieństwa między światem roślin a człowiekiem są nieskończone. Od wody, która odżywia korzenie, przez słońce podlewające owoce, po tlen wydzielany przez liście, całe to życie, które wdziera się i krąży nieodwołalnie, przypomina nam o kondycji ludzkiej. Drzewo jest metaforą rodziny. Od sadzonki do owoców i liści rozwija się metafora historii człowieka i rodziny. Jakie złe wróżki czuwały nad narodzinami rodziny Labdacides, od której pochodzi Antygona? Każdy człowiek o czystym sumieniu uznałby to za nieszczęście i patologiczne wytłumaczenie decyzji Antygony. Jak ta mała Antygona staje się tym bohaterskim owocem, rodząc się na pniu tak pełnym stygmatów i siniaków? Przeznaczenie smaga i prowadzi tę rodzinę w sposób nieprzerwany i otępiały, aż nagle Antygona uwalnia się z tego kaftana bezpieczeństwa, uwalnia całą swoją rodzinę, rozpina go i dopełnia odrzucenia przeznaczenia. Cóż za cud! Z daleka, uczepione gałęzi, dwa liście zawsze wydają się identyczne, ale wystarczy podejść bliżej, by dostrzec, jak bardzo się różnią. Czytaj więcej o „Antygonie, buntowniczej i intymnej (3/7. Przeznaczenie)”