Kiedy zakładałem tego bloga, szybko wpadłem na pomysł pisania o liturgii. Nie po to, by rościć sobie prawo do tytułu specjalisty, ale by podzielić się moim wrażliwym doświadczeniem tego, co stanowi sedno życia chrześcijanina. Musiałem zatem połączyć dwie ścieżki: wyrazić wspaniałość Mszy Świętej, a następnie podzielić się drogą, która pozwoliła mi ją odkryć.
Część 1: Która msza w którym kościele? – Przed kościołem
W roku 1987 myślałem, że nadszedł mój czas. Moje życie się rozpadało. Życie nigdy się nie rozpada, zajęło mi kilka lat, żeby to zrozumieć; albo się zatrzymuje, albo się zmienia. Moje życie zmieniało się gwałtownie, intensywnie, oferując mi enantiodromos , jak mówią Grecy. Enantiodromos to droga, która się rozszczepia, która rozdziela, która staje się dwojgiem i stawia nas przed wyborem. Enantiodromos pozwolił mi zrozumieć, czym jest wolność. To była nowa sytuacja, wkrótce miałem to zrozumieć. To rozdroże, na którym życie przyjmuje zupełnie nieoczekiwany obrót, wyznacza przejście z dzieciństwa do dorosłości. Ten moment nie ma wieku. Mam na myśli to, że można go doświadczyć w każdym wieku. Czego nie wolno zrobić, to nie doświadczyć go. Nie zrozumieć, co odróżnia wolność doświadczaną w dzieciństwie od wolności wybranej w dorosłości. Ponieważ dokonany wybór sprawia, że stajemy się kimś innym; doświadczenie nas odsłania i zapewnia ramy i fundament dla osobowości.
W tamtym roku 1987 wędrowałem po ulicach Londynu, sprawdzając, w jakim stopniu nuda jest źródłem kreatywności; czasem, który powinien być obowiązkowy dla młodych ludzi; czasem, który pomaga przezwyciężyć ego i pokonać demony. Wolną i nieokiełznaną nudą, tą, która lubi obejmować herezję. Podczas tej wędrówki po ulicach Londynu chodziłem od kościoła do kościoła, brałem swoją porcję ciszy i spokoju, odcinałem się od świata, przeżywałem wszystko w sobie. Szybko nabrałem pewnych nawyków, faworyzowałem pewne kościoły, księża rozpoznawali moją twarz i uwielbiałem tę słodką i dyskretną intymność. Być rozpoznanym, nie wiedząc. Nie rozmawiałem z księżmi, wystarczał mi uśmiech. Zajęło mi lata i spotkanie w Sainte-Odile w połowie lat 90., aby ponownie nawiązać intymną więź z księdzem. Nie potrafię wytłumaczyć tej nieufności. Nie wiem, dlaczego tak długo zajęło mi zwierzenie się innym, po moich studiach z osobami religijnymi, w otoczeniu osób religijnych, z nieśmiałości, z chęci nie przeszkadzania, z trudności w zaufaniu. Zajęło mi lata, zanim zrozumiałem, że bliskość z księdzem, zwłaszcza w sakramencie spowiedzi, to bliskość z Bogiem. Dlaczego tak długo zajęło mi zrozumienie tak prostej rzeczy, nie wiem.
Uczestniczyłem w nabożeństwie, mimo że mój podstawowy angielski był uciążliwy; spędziłem dużo czasu po prostu modląc się, otoczony ciszą, między nabożeństwami. Emigracja, pewna bieda, samotność otwierająca drzwi narcyzmu, doświadczyłem oszałamiającego dialogu. Muszę tu wyznać, że Kościół przyciągnął mnie bardzo wcześnie. Przykro mi, że muszę powiedzieć – wyznać – to, co zawsze może wydawać się pretensjonalne lub uchodzić za przestępstwo: zawsze wierzyłem. Zawsze wierzyłem głęboko i straciłem wiarę tylko jako grę, przechwałki lub brawurę, to znaczy na chwilę, to znaczy, że nawet jeśli chciałem czegoś przeciwnego, nadal wierzyłem, intensywnie, głęboko. Była częścią mnie. Mojej osoby nie dałoby się zrozumieć bez tego wymogu, tej wiary zakotwiczonej w ciele. Czasami odnosiłem wrażenie, że to ciężar, który trzeba unieść - zrozumiałe uczucie dla młodego człowieka, który zdaje sobie sprawę, że nie może pozbyć się cech, których nie wybrał, a raczej, że myśli, że nie wybrał, albo że są sprzeczne z jego głęboką naturą - ale przede wszystkim, z czasem zrozumiałem, że to była niemierzalna siła, która uchroniła mnie przed wieloma cierpieniami, których jestem świadkiem i które obserwuję u współczesnych młodych ludzi.
Wiele się przeprowadzałem w Londynie. Przeprowadzałem się najróżniejszych rzeczy. Spotkałem niezwykłych ludzi , świętych ulicy, świętych rynsztoka, jak mawiałem. A potem, pod koniec mojego pobytu, miałem swoją chwilę chwały w tym czyśćcu, tej dyskretnej i mądrej chwały, jak pieszczota matki na policzku dziecka przed snem. Przeprowadziłem się do Covent Garden. Miałem przyzwoite miejsce do życia, miejsce w centrum; w centrum Londynu. Covent Garden był dla mnie omfalosem. Centrum świata, powiedziałbyś w filmie Mike'a Leigh . I przeprowadzając się pod ten adres, Providence zamierzało, jak to często bywa, zrobić wszystko dobrze. Wędrując ulicami mojej nowej dzielnicy, zgodnie z moim dobrym zwyczajem, odkryłem mały kościół, ukryty, wciśnięty między wiktoriańskie domy: Corpus Christi. Za teatrami Strand, na Maiden Lane, odkryłem mały kościółek, kościół, którego nieświadomie szukałem, nie wiedząc o nim, od początku moich wędrówek – kościół Najświętszego Sakramentu. Wszedłem do tego kościoła i zostałem przeniesiony. Nie wiem, jak to dokładnie wytłumaczyć, ale od razu poczułem, że zetknąłem się z czymś prawdziwym. Liturgią, którą znałem od dzieciństwa, jedyną liturgią, jaką znałem – różnymi liturgiami, jeśli wolisz, bo celebrowanymi na różne sposoby przez różne osobowości, ale tą samą liturgią celebrowaną po francusku, tym samym liturgicznym fundamentem, już przytępionym, już przekształconym i źle strawionym, bo źle odkrztuszanym, w czasach, w latach 70., kiedy ludzie bawili się myślą, że odkrztuszanie rymuje się z tradycją; nie trzeba by było czekać tak długo, żeby odkryć, że odkrztuszanie rymuje się raczej z regurgitacją. Oczywiście nie byłem świadomy wszystkiego, co teraz piszę. I nie chciałbym, żeby ktokolwiek pomyślał, że przyszedłem, żeby wyrównać rachunki. Nie mam żadnych rachunków do wyrównania. Nie należę do żadnej kaplicy, żadnej grupy, jestem raczej wędrownym – włóczęgą, którego zachowałem z Anglii – i mam powiązania tylko z jednym lub dwoma księżmi, których widuję raz w roku, kiedy ich widzę. W ten sposób obserwuję zupełnie bezinteresownie wewnętrzne kłótnie, które tu i ówdzie się kłębią, co nie znaczy, że jestem nimi bezinteresowny. Chcę po prostu zapisać trochę tego entuzjastycznego wrażenia, które mnie porusza i podtrzymuje od prawie trzydziestu lat, kiedy po uczestnictwie we mszy według mszału z 1962 roku miałem wrażenie, że wszystko jest na swoim miejscu, że wszystko się układa, że niczego nie da się inaczej uporządkować. Że wszystko jest na swoim miejscu, ponieważ wszystko ma sens. Tak, słowo się wymknęło. Znaczenie. To znaczenie, którego czasami zdawało się brakować podczas regurgitacji; co oznaczało nadanie władczej powagi, spowodowanie wchłonięcia całej wspólnoty w jeden byt, skąpany w namiętności, w słodyczy, oczarowany i umieszczony, usposobiony w stanie adoracji. Uważałem, że ta liturgia jest najlepszym sposobem na umiłowanie Chrystusa. Ta liturgia była bramą, królewską bramą do doskonałej adoracji i sakramentu. Nie rozumiałem absolutnie nic z tego, co było mówione, mój poziom łaciny nie przestał spadać od czasu zajęć, na których się jej uczyłem, ale zrozumiałem, że kryje się w niej prawda. Wszystko to wydawało mi się oczywiste, krystalicznie czyste. Intuicja zawsze zdziałała dla mnie cuda. Instynkt – ale czy to tylko instynkt? – daje nam to, na co nie pozwoliłby nam żaden rozum, i musimy z pokorą zaakceptować, że nie potrafimy wyjaśnić tego, co czujemy. Natychmiast kupiłem mszał angielsko-łaciński od księdza, który musiał mnie początkowo uważać za fanatyka. W mojej radości pragnąłem wiedzieć wszystko o tej liturgii. Mój poziom angielskiego poprawił się z czasem pod wpływem sarkazmu Anglików na ulicy. Mogłem oddać się mojej nowej pasji. Od tamtej pory uczęszczałem na msze łacińskie w tym kościele w każdą niedzielę. Wkrótce potem dowiedziałem się, że była to Msza św. Piusa V. Nie wiedziałem, kim był św. Pius V. Wiedziałem jednak, że uwielbiam jego Mszę.
Wróciłem do Paryża po roku. Pośpieszyłem, by znaleźć mszę św. Piusa V. Rozumiałem trudność tego zadania. Czasy były burzliwe. Wielu mówiło o mszy łacińskiej, nie zdając sobie z tego sprawy: albo chcąc ją sobie przywłaszczyć, albo zniszczyć. Przyznawałem, że pragnienie zawłaszczenia lub roszczenia sobie skarbu jest rzeczą ludzką, tak jak pragnienie pozbycia się spadku, z którym nie wiadomo, co zrobić i który zagraca strych. Tęskniłem już za niewinnością i szczerością mojego odkrycia w Londynie. Spędziłem trochę czasu w Saint-Nicolas du Chardonnet, ale nie podobał mi się Cour des Miracles, który jęczał i szydził na placu, ani niewiele bardziej egocentryczne i polityczne przemówienia wygłaszane z ambony; wszystko to wydawało mi się zbyt zarozumiałe. Gorzko tęskniłem za czasem pokory, za czasem dzieciństwa w Londynie. Czasami niewinnymi i pełnymi życia, naiwnymi i lekkomyślnymi. Szybko schroniłem się w małej kaplicy w XV dzielnicy, Notre-Dame du Lys. Do dziś od czasu do czasu tam chodzę. Kolejne schronienie. Nadal dawałem sobie czas na pełne zanurzenie się w tej Mszy, którą dziś nazywa się de forma antiquior , czyli w formie nadzwyczajnej; miałem obowiązek pogłębiać ją jeszcze bardziej, czuć się tam jak w domu. Jak łosoś, powróciłem do źródła mojej religii i chciwie z niej piłem. W Notre-Dame du Lys doszło do zerwania. Niestety, nikt nie uniknie najzwyklejszych mąk. Ale, jak to bywa, młody ksiądz przyszedł, by dać przykład i, nie wiedząc nic o Mszy wszech czasów, nauczył się jej i odprawiał przez lata. To właśnie nazwałem pokoleniem Benedykta XVI. Za Jana Pawła II byli tradycyjnie kształceni księża, którzy zostali księżmi diecezjalnymi. Za Benedykta XVI są młodzi księża diecezjalni, którzy odkryli tradycję Kościoła bez uprzedzeń, bez stronniczości i bez regurgitacji. Jest prawdopodobne, że to nowe pokolenie, 3 i to, które nastąpi po nim, będzie doskonałością, jakiej nie widziano od dawna. Jest prawdopodobne, że spaleni skandalami, podłością i sarkazmem, staną się, nie liczbą – choć nic o tym nie wiem – ale jakością, długo oczekiwaną nową glebą, na której wyrośnie Kościół jutra. Przez dwadzieścia pięć lat wędrowałem od jednego kościoła do drugiego. Wszędzie tam, gdzie starożytny obrządek był szanowany i kochany. Od klasztoru w Barroux do Sainte Odile, od Saint Germain l'Auxerrois do Notre-Dame du Lys. Ale na nowo połączyłem się z Mszą po 1962 roku, z formą zwyczajną. Ja z kolei odkryłem ją na nowo w tych pewnikach. Z pewnością nie powinienem też zaczynać jej recytować! Przez jakiś czas dostrzegałem jedynie młodzieńczość Mszy św. Piusa V, a potem dorastałem i dostrzegłem pewne cechy Mszy Pawła VI, gdy jest szanowana. Problem polega na tym, że nie można krytykować Mszy Pawła VI bez tego, by przeciwnicy pomyśleli, że krytykuje się Sobór Watykański II. Etykietowanie to syndrom francuskiej mentalności drobnomieszczańskiej. Podczas gdy w rzeczywistości nie ma już Mszy św. Piusa V i Mszy Pawła VI, lecz Mszę katolicką w dwóch formach. Ja, który również miałem swoje zwyczaje w kościele św. Juliana Ubogich, również lubiłem formę św. Jana Chryzostoma; czasami musiałem mieć do czynienia z trzema formami! Jaką radością są te różnice, dopóki żadna z nich nie popadnie w regurgitację. Zawsze zaskakujące jest to, jak mało czciciele odmienności są skłonni praktykować odmienność; to, czy są chrześcijanami, czy nie, robi jakąkolwiek różnicę.
Z biegiem czasu przeniosłem się z klasztoru w Barroux do klasztoru w Fontgombault, a następnie do klasztoru w Solesmes. I mogę wrócić wszędzie tam, gdzie przebywa Jego Świątobliwość Papież, z liturgią szanowaną. Nie mam żadnych klapek na oczach, które uniemożliwiałyby mi pójście w prawo lub w lewo. Miałem szczęście wrócić do Barroux około dziesięciu lat temu. Albo spotkać dobrych mnichów podczas ich wizyty w Paryżu, w Saint-Germain-l'Auxerrois, niedawno temu. Muszę przyznać, i to tylko wyznanie, prawda?, że opactwo w Barroux było dla mnie jak drugi dom. Gdybym miał kontynuować moją spowiedź, powiedziałbym, że Boże Ciało w Londynie, następnie Barroux, podczas moich lat w Nîmes, i wreszcie Sainte Odile w Paryżu reprezentują trzy miejsca nieodzowne dla mojego skromnego chrześcijańskiego świadectwa, także Notre-Dame du Lys, której trwałość należy chwalić. Wszystkie te miejsca, gdzie prestiż i piękno liturgii są nienaruszone. Wiem dobrze, że dla niektórych moje zachowanie jest nienormalne, niewystarczająco stronnicze. Wiem, że ludzie powiedzą, że jestem zbyt eklektyczny. Już byłem za to krytykowany. Kiedy przechodzę z jednego kościoła do drugiego, z jednego obrządku do drugiego, jeśli liturgia jest szanowana, jestem szczęśliwy. W tej serii artykułów, którą dziś inauguruję, pragnę podzielić się moim doświadczeniem życia liturgicznego i na nowo, niczym Mojry, spleść pewien historyczny wątek. Nie ma w tym nic pretensjonalnego, a wręcz przeciwnie, mam nadzieję, że ludzie dostrzegą silną i zdrową pokorę. Mój cel opiera się na głębi wewnętrznej: opisać drogę, aby lepiej ją zrozumieć. Spróbować wyrazić płynność, trudne, być może niemożliwe, wyzwanie. Pewnego dnia, stając w obliczu liturgii, zasmakowałem w tej płynności. Pragnę oddać liturgii i jej oktuozerii odrobinę tego, co mi dała, co może dać „najpiękniejsza rzecz po tej stronie nieba” (bł. kardynał Newman).
Część 2: Chrześcijaństwo, Król Społeczności – U stóp Ołtarza
Kiedy mieszkałem w Londynie, myśl o duchowości nigdy nie przestawała mnie dręczyć. Moje poszukiwania sprowadzały się do nieustannego poszukiwania życia wewnętrznego. To bijące, pulsujące serce mogło być tylko ciałem i krwią. Taką czułem intuicję. Dwadzieścia pięć lat później, to pewność, która we mnie żyje: nie pozwolić temu sercu bić i pulsować, nie poświęcając mu wystarczająco dużo czasu, uwagi i uczucia. Nieustannie starać się zgłębić tę otaczającą je tajemnicę. Wszystko, co uniemożliwia ten dialog, wszystko, co zakłóca tę więź, budzi moją najgłębszą pogardę. Ta paląca intymność ma idealnych wrogów wylęgniętych przez współczesny świat, wrogów takich jak komunitaryzm i synkretyzm.
To, co nadaje podróży inicjacyjnej jej jakość, często sprowadza się do tego, co przyniosła osobie, która jej doświadczyła, jak udało jej się zmienić jej punkt widzenia, jak pozwoliła jej ewoluować, metamorfozować i stać się nowym sobą. Kiedy przybyłem do Londynu, kształciłem się u jezuitów i marystów, a mimo to niewiele wiedziałem o katolicyzmie. Edukacja religijna w szkołach katolickich od lat 70. skurczyła się jak szagryn. Ale byłoby błędem atakować wyłącznie edukację religijną, aby zyskać Twoją aprobatę i poczuć, że się ze mną zgadzasz. Ja, ego, być może nie byłem zbyt uważny na to, co było mówione, nie z powodu braku wiary, ale z powodu braku przekonania do zgłębiania mojej religii. Jeśli przychodzę szukać czegoś, nie zastanawiając się nad tym, co zamierzam dać, ryzykuję, że przegapię to, co istotne. Treść tego artykułu zawarta jest w tych trzech ostatnich zdaniach. Nieszkodliwe, ale zmuszające myśl do tworzenia i dekonstrukcji samej siebie. I właśnie w tym kierunku zmierzały moje myśli: czy życie wewnętrzne równało się odcięciu się od świata? Myślę (z perspektywy czasu, dwadzieścia pięć lat temu nie miałem o tym pojęcia), że życie wewnętrzne równało się odcięciu się od siebie. Po pierwsze. Przecież istnieją tylko palące potrzeby mówienia „ja” w kontakcie z innymi. Czym byłaby potrzeba indywiduacji wobec siebie samego lub wobec boga? Tylko bóg lub półbóg mógłby chcieć odróżnić się od innego boga. Wszechmocny bóg wie już o mnie wszystko.
W Londynie uciekałem przed tym, co blokowało życie wewnętrzne. Pierwsza ofiara tej ucieczki (która w tym przypadku miała wszystkie uświęcone aspekty walki, „agonizmu”, jak powiedziałby Unamuno) przybrała formę wspólnoty. Intuicyjnie czułem, że wspólnota zaprzecza tej świętej intymności. Wspólnota wymuszała synkretyzm, żądała, bym dzielił się swoją intymnością i handlował nią w całości lub w części z innymi; chciała ją zniszczyć, podeptać, rozkruszyć. Szybko rozwinęła się we mnie awersja do wspólnoty i synkretyzmu. Zmusiły mnie do zerwania z tym, co kochałem. Zobaczyłem tę dwugłową hydrę, przejrzałem ją na wylot i zrozumiałem jej grę, jej perfidię, pragnącą zmusić mnie do zaakceptowania jej pełnej formy: komunitaryzmu. Synkretyzm, zgoda na najniższy wspólny mianownik, potrzeba, tak daleka od oczywistej, tak ewidentnie perwersyjna, znalezienia porozumienia, tego porozumienia, które pod dobrodusznym powierzchownością tak często wydaje się kamieniem węgielnym, gdy stanie się pęknięciem w budynku, tego porozumienia nierównej równości, tej demokracji, jak ją nazywa współczesny świat, wzbudziły moją najgłębszą niechęć. Nawet dzisiaj, mam na myśli, po tylu latach, odrzucam synkretyzm. Ale we wspólnocie, jak inaczej można działać? Jak, jeśli nie prowokując otwartej wojny? Myślę, że potrzebuję tej przestrzeni, aby pozostać chrześcijaninem, abym nie musiał ciągle iść na kompromis. Nie ma tu nieuzasadnionej dumy, jest raczej pragnienie zaakceptowania swoich ograniczeń. Wspólnota może być kusząca, ale zawsze ma skłonność do przekształcania się w komunitaryzm. Gdy już wszystkie pomysły każdej ze stron zostaną uporządkowane i zaplanowane, przeszukane lupą porozumienia, każda z nich będzie niczym więcej, jak tylko grupą, której wspólne żyły wkrótce zaczną pulsować wolą władzy.
Załóżmy, że synkretyzm wspólnoty nadaje wartość tym, którzy jej nie posiadali, ale umniejsza tym, którzy korzystali z silniejszej osobowości. Przyznaję, że nie wiem, czy synkretyzm ma jakąkolwiek inną użyteczność niż polityczną. Można na przykład powiedzieć, że chrześcijaństwo wynalazło najdoskonalszą demokrację, ale Chrystus nigdy, przenigdy nie wykazał najmniejszego synkretyzmu. I nie bez powodu przyszedł, aby położyć podwaliny nowego świata. Konfrontacja staje się jasna: czystość i synkretyzm stają naprzeciw siebie. Wspólnota prowadzi do synkretyzmu, który z kolei prowadzi do komunitaryzmu. Redukując jednostkę do jej roli w grupie, zmusza ją do większego uwzględnienia tego, czego nie wyparła się, skazuje ją na przywiązanie do tego, co łączy, i zapomnienie o tym, co dzieli; grupa nie musi jej nawet grozić; jednostka wie, jak ważne jest znalezienie porozumienia. W przeciwnym razie może jedynie opuścić grupę.
Od synkretyzmu do komunitaryzmu
Podczas mojego pobytu w Londynie spędziłem długi czas obserwując społeczności, które napotkałem. Było ich wiele, ponieważ Londyn, jako dobre miasto anglosaskie, zawsze praktykował apartheid. Nie między sobą, ale między sobą. Miasto dzieliło się na dzielnice chińskie, indyjskie, afrykańskie itd. Ludzie mieszali się ze sobą w ciągu dnia, odizolowani w nocy. Byłem obcokrajowcem, a zatem mniej podatnym na ten sposób życia. Ale to oznaczało zapomnienie o potędze miasta (które tak naprawdę nigdy nie przestało istnieć od starożytności). Obcokrajowiec czy nie, krok po kroku, w skali mikrokosmicznej, Londyn zmuszał społeczności do tworzenia się i odtwarzania. Wśród obcokrajowców formowały się grupy Włochów, Francuzów i Japończyków. Wykorzenienie w każdym razie popycha w stronę wspólnoty, ponieważ ogranicza izolację i organizuje samotność. Przypomniałem sobie moje miasto w Bretanii, które już dziesięć lat wcześniej wykazywało objawy. Społeczność Indii Zachodnich, społeczność Afryki Północnej (trochę, w tamtym czasie), społeczność ormiańska i społeczność turecka (w równych odległościach)… Pod koniec lat 70. i na początku lat 80., aby społeczności żyły szczęśliwie, żyły w ukryciu . Komunitaryzm rozwijał się w ukryciu, być może nieco mniej na paryskich przedmieściach niż na prowincji, ale to była tylko kwestia czasu. Kilka barów, kilka restauracji, niejasne dzielnice tu i ówdzie, często na obrzeżach, poza zasięgiem wzroku; nie nieznane, lecz ignorowane, udawane. Tajemnica nazywała się dyskrecją. Żadnych żądań. Mało wiadomości. Społeczność, przed pojawieniem się SOS Racisme, ale także Frontu Narodowego, nie wymagała opowiedzenia się po którejś ze stron, lub robiła to bardzo oszczędnie, aby rozstrzygnąć spory przodków lub rozwiązać konkretny spór. Jeśli synkretyzm jest tam mile widziany, nie wylewa się i nie zwalcza pokoju społecznego, nie uniemożliwia „życia razem”. Społeczności żyją zamknięte w sobie, ich składniki spotykają się tam jak w oazie, gdzie płyną wspomnienia. Gdy tylko opuszczą tę organizację, składniki społeczności stają się jednostkami i zostają zapomniane, a jeśli kiedykolwiek ich cechy, ich akcent, uniemożliwiają im udawanie, złagodzą tę przeszkodę przez swoją wzniosłą integrację - uprzejmość, życzliwość, wolę zrobienia więcej - stoimy w obliczu procesu integracji, udaje im się być innymi, a nawet 5. Nadal są sobą, ale są też trochę bardziej 6. To bardziej jest tuniką na zimowe wieczory. Złe języki nazywają to bardziej złożeniem blichtru, jak starą i opuszczoną rzeczą, która nie zasługuje na nadanie najmniejszego znaczenia. Ale ci sami szydercy nazywają również uprzejmość, a nawet edukację w ogóle, złożeniem blichtru. Poza wspólnotą każdy człowiek jest równy innemu człowiekowi: może zostać obrażony lub wplątany w bójkę z co najmniej tylu powodów: z powodu dużego nosa, z powodu krótkich włosów, z powodu noszenia niebieskich ubrań, z powodu niepalenia… Wszystkie te powody są co najmniej tak samo dobre, jak powody rasowe. Poza tym, dla tych, którzy trochę znają się na kłótniach, obelgi są bardzo często jedynie powodem do przekroczenia granic, do tego, by stać się agresywnym, by dać upust swojej przemocy7 . Komunitaryzm również odzyskuje tu dobry powód do buntu i do apelu o ratunek woli mocy, podnosząc obelgę i czyniąc z niej symbol. Komunitaryzm czyni symbol z niczego, ponieważ chce naśladować życie. Komunitaryzm podchwytuje obelgę, wyrównuje ją (rozumiem: czyni ją posłuszną), legalizuje ją (rozumiem: ustanawia ją jako prawo), ogłasza ją (rozumiem: eksponuje ją jako pióropusz, za którym trzeba podążać aż do następnych wyborów). Proces można podsumować jednym słowem: synkretyzm. Akt polityczny i jako taki deklarowany, jako taki pożądany. Robak w owocu, który wyrośnie, a który w naszych współczesnych demokracjach oznacza przeprosiny ze strony władz, silne emocje na wszystkich szczeblach społeczeństwa, wdrożenie specjalnych i jednoznacznych środków, honorowe propozycje ostatecznego rozwiązania problemu za pomocą możliwie najbardziej drastycznych środków, pragnienie wiecznego położenia kresu problemowi, z którym nie powinniśmy się już spotykać w erze tak wielkiego postępu technologicznego…
Czy synkretyzm, który naturalnie powstaje we wspólnocie, oznacza również jej koniec? Od synkretyzmu do komunitaryzmu, to wspólnota umiera. Synkretyzm stopniowo zniweluje wszelkie różnice, a jeśli zaakceptuje ich dalsze istnienie, zneutralizuje je. Synkretyzm staje się nadrzędnym standardem, reguluje wszystko, decyduje, która cecha może się wyróżnić.
Koniec osobowości, koniec partykularyzmów.
Potrzeba pewnej odwagi, by wejść do wspólnoty. W komunitaryzmie jest rezygnacja z samorealizacji. To tchórzostwo. To ustanowienie wygody, podłości i wszystkiego na marne. Wspólnota składa się z kilku osób, które oddychają razem, które chcą oddychać tym samym powietrzem, ponieważ znają się i dostrzegają pewne wspólne punkty. Mogą chcieć być razem z wielu powodów: ponieważ mają ten sam kolor skóry, ponieważ mówią tym samym językiem, ponieważ mają tę samą pasję. A priori wspólnota mogłaby nawet być antidotum na zazdrość. Ale jak to często bywa w historii ludzkości, gdy dobry pomysł prowadzi do katastrofalnych wniosków, wspólnota doświadcza dewiacji. Zawsze istnieje świat pomiędzy a priori a a posteriori! Świat, którego człowiek nigdy właściwie nie wyobraził. Mam na myśli inaczej niż z jego punktu widzenia. I to dewiacja nazywa się komunitaryzmem. Jeśli na pierwszy rzut oka komunitaryzm wtapia się w społeczność, zapożyczając jej cechy, opierając się na jej cechach, to działa z chęci zysku. Jego fundamentalny cel sprowadza się do wzbudzania zazdrości. Komunitaryzm zrozumiał, że jednostka znajdująca się we wspólnocie czuje się silniejsza, jest bardziej gotowa, mając towarzyszy, z którymi czuje się w komunii myśli, pozwolić, by w jej żyłach płynęła pewna wola mocy, gotowa dać się usłyszeć, zagrzmieć, zażądać. Metodycznie komunitaryzm uciska rany: porażki, zastraszanie, upokorzenia będą się kumulować i zaostrzać gniew przeciwko. Komunitaryzm żyje z bycia przeciwko. Komunitaryzm tworzy antagonizm, by zapomnieć o naturalnym i nieodłącznym agonizmie życia. By rozpalić żar buntu, otworzyć rany, ożywić cierpienia przeszłości, mając na celu jedynie wywołanie buntu, coraz więcej gniewu. Przeciw. Te techniki, dziś powszechne, stosowane przede wszystkim przez socjalizm we wszystkich jego formach, ale także odwrotnie (jako druga strona medalu) przez kapitalizm, rozkoszują się namiętnością zazdrości, wynosząc cierpienie na szczyt i przekształcając je w gniew. Jakby nie było innej drogi.
Synkretyzm jest lekarstwem na wymianę. Przybiera on cechy wymiany, aby wydobyć informacje i obrócić je przeciwko jednostce, tym samym wtapiając ją w grupę. Jednostka staje się częścią całości, która ją przewyższa. Staje się tłumem „niezbyt zdolnym do rozumowania. (…) bardzo zdolnym do działania” – Gustave Le Bon w Psychologii tłumu.
Katolicyzm czy niezrównana wspólnota?
Bycie częścią wspólnoty oznaczałoby zatem odwagę, a akceptacja komunitaryzmu – rezygnację. Przyjęcie komunitaryzmu przypomina tchórzostwo, a dokładniej rezygnację, albo po pierwsze; po pierwsze rezygnację, która prowadzi do rezygnacji, tchórzostwa. Każda rezygnacja jest dla chrześcijanina naznaczona tchórzostwem, wyrzeczeniem się swojej misji.
Wejście do wspólnoty prowadzi również do poszukiwania tego samego i odnalezienia drugiego. To właśnie w tym tkwi odwaga. Odwaga przejawia się również w chęci wyjścia poza to, kim się jest; konieczne jest nawiązanie kontaktu z nieznaną osobą, tym bardziej, gdy ta osoba stanowi zorganizowaną grupę. Wejście do wspólnoty jest zatem rzeczywiście odwagą. Ale jest też i łatwość. Łatwość polega na poszukiwaniu tego samego (co może przynieść kogoś innego, ale jest to tylko możliwość, zbieg okoliczności). Jaka wspólnota nie realizuje się w spotkaniach? Jaka wspólnota może zwolnić się z bycia razem? Wspólnota musi oddychać tym samym powietrzem, zgadzać się co do tych samych tematów (lub udawać zgodę, by scementować grupę). Jak to często bywa w ludzkich przedsięwzięciach, potrzeba dodatkowej duszy, aby druga strona monety przejęła kontrolę. Komunitaryzm jest robakiem w owocu wspólnoty.
O ile wiem, tylko jedna wspólnota zwalnia się z obowiązku przebywania razem dłużej niż 90 minut tygodniowo. I nawet wtedy jej członkowie nie wymieniają ze sobą słów. Nie oznacza to, że w obrębie tej wspólnoty niektórzy nie mieszkają razem przez dłuższe okresy tygodnia, ale w żaden sposób nie jest to obowiązek. To jest religia chrześcijańska. Jeśli nie da się jej nie uważać za wspólnotę, to jest ona również jedyną, która nie może przekształcić się w komunitaryzm. Łączy ona zupełnie różnych ludzi, którzy, gdyby nie mieli Boga, który by ich aspirował ku górze, ku szczytom znacznie wyższym niż oni sami, ku szczytom, być może nie dogadywaliby się, a może nawet w ten czy inny sposób toczyliby ze sobą wojny. A katolicy osiągają jeszcze bardziej niezwykły wyczyn, rozszerzając tę wspólnotę na zmarłych i na wszystkich żyjących w czasie i przestrzeni, dzięki komunii świętych! Oczywiście, gdyby religia chrześcijańska nie ucierpiała z powodu komunitaryzmu, nie miałaby trzech wyznań, jednak żadna inna wspólnota nie może poszczycić się tak małą siłą lobbystyczną, by jednoczyć tak różnych ludzi i zjednywać ich sobie – idei, która przekracza wszelkie wyobrażenia. Wydaje mi się oczywiste, że skoro instytucja taka jak Kościół istnieje niezawodnie od 20 wieków, pomimo wszystkich ataków (zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych), wszystkich hańb (zarówno zewnętrznych, jak i wewnętrznych), to właśnie ta różnorodność, która ją tworzy, dla wielu inspiruje i czci jej imię, tak dobrze znane jako katolickie i powszechne.
Rodzina: Antidotum na wspólnotę.
Kiedy byłem w Londynie, siedziałem w klęczniku, widziałem innych ludzi w podobnej sytuacji. Wiedziałem, że jesteśmy częścią tej samej rodziny, a nawet rodzeństwa. Tak, tej samej rodziny. Co to znaczy? Ta rodzina miałaby być antidotum na wspólnotę? Ilu ludzi oddaje się wspólnocie, by zapomnieć o swojej rodzinie? Z jednej rodziny do drugiej…
Rodzina ma tę zaletę, że jest tyglem i nie pozwala się przekształcić w komunitaryzm. To jest również trudność rodziny: tygiel jest wylęgarnią bakterii. Zwłaszcza że w rodzinie więzi są niezbywalne. Rodzina jest gabinetem osobliwości, którego nie można odwiedzać. Intymność i skromność są logicznie jej dwoma piersiami. Ale od grzechu pierworodnego wszyscy wiedzą, że tragedia zamieszkuje świat. Starożytni Grecy doskonale przeanalizowali ten proces wyłaniania się zła z dobra: Człowiek, który próbuje być dobry i tonie, ofiara swojego losu, swojego przeznaczenia, swojej niezdarności i swojej pychy, zawsze swojej pychy. Ale odłóżmy na bok to, co wypaczyliśmy. Odłóżmy na bok występki, bezwstydną i skandaliczną rodzinę. Odłóżmy to na bok, ponieważ jesteśmy katolikami i nie, nie jesteśmy politykami. Polityk przyszedłby tu, by zebrać pieniądze, zebrać fakty i plotki, przyszedłby, by umieścić wszystkie te złe i zepsute rzeczy, które rodzina również może stworzyć, ponieważ jest ludzka, a ludzka kondycja jest niedoskonała, umieściłby je dla nas w innym tyglu, tyglu, który chciałby ukształtować, i silny w tym, co by zebrał, nauczałby nas, po przeprowadzeniu cudownego i skutecznego synkretyzmu, że rodzina jest w istocie najgorszą rzeczą, jaką świat kiedykolwiek znał! W ten sposób, w czasie krótszym niż jego spisanie, stworzyłby armię zwolenników rodziny przeciwko armii zwolenników jej zniszczenia. Jak pięknie jest toczyć wojnę! Ileż mocy odczuwa się w jej tworzeniu!
W poszukiwaniu utraconej pokory
Podczas moich wędrówek po Londynie przypominają mi się grupy, które napotkałem: społeczność Francuzów, Włochów, Japończyków... Małe grupy obok siebie. Wszystkie te społeczności miały jedną wspólną cechę. Ich skóra była gruba, szorstka, jak te ryby najeżone kolcami, które żerują na oceanach, nigdy się nie fraternizując. Społeczności nie stawały naprzeciw siebie, ale chroniły się nawzajem. Społeczność, która chroni samą siebie, ujawnia już strach przed drugim. Strach przed tym, co nią nie jest. Społeczność, która chroni samą siebie, jest o krok od przekształcenia się w komunitaryzm, który jest kultem tego samego.
Jednostka, która dołącza do wspólnoty, przychodzi, by dać to, czym jest, przychodzi, by odkryć, czym nie jest, przychodzi, by wyrazić swój stan i podzielić się nim, by znaleźć punkty wspólne, oczywiście, ale także by odkryć odmienne uczucia u ludzi, którzy, nawet jeśli dzielą pochodzenie etniczne lub kulturowe, są mimo wszystko istotami z własnego prawa, a zatem mogą być, i z pewnością są, nieskończenie różni od niej. Właśnie o tej wymianie mówimy, prawda? Mówimy o jednostce przekształcającej się w osobę, prawda? Mówimy o tej bardzo szczególnej alchemii, która polega na dodaniu kultury do natury i uczynieniu z niej istoty poddanej wolnej woli, prawda? Mówimy o tej alchemii, która nazywa się cywilizacją i która wypływa z natury i kultury danego ludu i która nadaje mu historię, prawda?
Czy akulturacja jest synkretyzmem?
Istnieją różne synkretyzmy. Japoński synkretyzm pozwala na współistnienie szintoizmu i buddyzmu, nie szkodząc żadnemu z nich. Nie jest to w żadnym razie krzyżówka: szintoizm i buddyzm istnieją obok siebie i jest to jedynie kwestia kompromisu – a nie kompromisów.
Inna forma synkretyzmu, podobna do akulturacji, przyjmuje znacznie bardziej pozytywny ton. Synkretyzm zbliża się do tego, z czym zdaje się walczyć: do prawdy. Akulturacja przyjmuje synkretyczne barwy. Akulturacja to synkretyzm plus jeden, w tym przypadku prawda. Katolicy znają ją, jej zalety i wady, ponieważ od wieków stanowi podstawę strategii jezuitów. Jezuici praktykowali zatem akulturację, wchłaniając zwyczaje i tradycje i „pchając” je we właściwym kierunku: ku Bogu. W dyskursie jezuity rozmówca liczy się niemal tak samo jak treść dyskursu. Powszechne było pomijanie tej metody, ale wyniki były zaskakujące. Jezuita jest nieskończenie mniej zainteresowany chrześcijaństwem niż konwertytami 8 W epoce chwalebnego Rzymu legiony powracające z obcych krajów instalowały w swoim panteonie nowych pogańskich bogów swoich ofiar, co było sposobem na łatwiejszą integrację tych nowych pogan. Ale przed chrześcijaństwem wszystko było polityczne wśród Rzymian, a synkretyzm panował niepodzielnie, jako cement Ojczyzny (kto by ganił Rzymian za ich synkretyzm, skoro był on w takim stopniu zalążkiem Europy?). Akulturacja oferuje wymianę. Akulturacja rodzi pytania, ponieważ wymaga nie wyrzeczenia się swojej pozycji, ale przemyślenia jej w odniesieniu do swojego rozmówcy. Akulturacja opiera się na synkretyzmie, który, gdy jest dobrze praktykowany, wymusza pokorę, fundamentalną cechę spotkania.
Pokora, strażniczka dobra
Pokora jest najdoskonalszym antidotum na zazdrość. Nic nie zwalcza raka zazdrości lepiej. Źródło zła zawsze czerpie z pychy; nie może wyschnąć. Pokora zmusza nas do wytyczenia ścieżki i podążania nią. Ta ścieżka ku drugiemu, bez uprzedzeń, poprzez użalanie się nad sobą, z całą pewnością reprezentuje pokorę. Pokora to podróż wewnątrz i na zewnątrz nas samych. Czerpanie z siebie siły, by zerwać z dumą, stłumić ją i iść ku innym bez uprzedzeń. Ta naturalna empatia musi być jedną z podstawowych cech chrześcijanina: nazywa ją pięknym słowem współczucie. Jest to empatia ożywiona wiarą.
Zawsze uważałem komunitaryzm za niemożliwy. Zawsze uważałem za niemożliwe, by pozwolić sobie na zamknięcie się w grupie i utratę wszelkiej intymności, ponieważ ta grupa musiała mieć pierwszeństwo przed wszystkim. Niestety, spotykałem komunitaryzm wszędzie, gdziekolwiek się udałem, każdego dnia mojego życia, na niemal każdym rogu ulicy. Komunitaryzm tak skutecznie uniemożliwia prawdę i pozwala tak szybko uwierzyć w siebie. Trudność dla chrześcijanina jest oczywista: prosić kogoś, kto zetknął się z prawdą, by nie był nieugięty wobec błędu! A problem z prawdą polega na tym, że wszystko inne jest błędem. A cała reszta to kontynent. Grzech jest błędem, grzesznik tkwi w błędzie, ale znamy trudność spokojnego wyjaśnienia błędu i uczynienia go zrozumiałym. W naszych czasach każdy myśli, że zna prawdę. Każdy myśli, że ma rację. Przyjęcie grzesznika i odrzucenie grzechu jest wyzwaniem dla chrześcijanina. Głęboka natura chrześcijaństwa, słowo Chrystusa, zabrania tego i służy jako przewodnik przeciwko pokusie wejścia w komunitaryzm.
Ale komunitaryzm czyha na nas wszystkich w każdej chwili; w każdej chwili chcemy zatrzasnąć drzwi przed drugim. Po co kłócić się z kimś, kto nie rozumie, że Msza Święta jest ofiarą? Po co kłócić się z kimś, kto krzyczy do ochrypnięcia, że widzi w Papieżu oszusta? Po co kłócić się ze zwolennikiem sekularyzmu, który uważa, że religie są przyczyną wszystkich wojen? Z jednej skrajności w drugą, to samo pragnienie zakończenia obecnej dyskusji. Prawda jest jak tradycja, która jest spoiwem rodziny: kiedy się z nią stykamy, nie możemy nie wierzyć, że ją posiadamy. Wiara w posiadanie tradycji to jej wypaczenie. To wejście w komunitaryzm.
Jak postępować, aby nie zatracić duszy, a jednocześnie nie potępiać bez powodu? Czym jest nasza wiara, skoro jest jak klub? I czy klub może być hipotezą? Podczas tych długich miesięcy w Londynie często kontaktowałem się ze wspólnotami, ale równie często je ignorowałem i uciekałem 9 Z dumy, z pewnością. Dobrze nosiłem swoje dwudziestki. Ale równie mocno z pokory. Mogła uciec. Z tej pokory, która czerpie z wnętrza, która szuka siebie, szuka tego drugiego w sobie, który przemawia w życiu wewnętrznym, tego chłopca, który już bardzo szybko żył jak postać z Nimier. Tu przebiega granica: jeśli grzechy są białe lub czarne, człowiek ma dostęp do nieskończonej tonacji. Musimy zawsze szukać człowieka poza grzechem . 10
Kiedy po raz pierwszy wszedłem do kościoła Corpus Christi, byłem u kresu mojej londyńskiej podróży (patrz Christian Witness — 1). Wielokrotnie przechodziłem obok tego kościoła, ale nigdy go nie dotknąłem. Nie zasłużyłem na to. W tym kościele, położonym na Maiden Lane, tuż za neonami teatrów Strand, gdzie pracowałem wieczorami, znalazłem się nagi, odarty ze wszystkiego, co zbędne. Przed pięknem obrzędu, przed objawieniem, które otrzymałem, odkryłem głęboki sens mojej wiary. To właśnie w tym momencie zrozumiałem, że Msza Święta była ofiarą Chrystusa, triumfem nad grzechem i śmiercią. Naprawdę rozpoczynałem swoją podróż, powołanie każdego chrześcijanina wiary katolickiej, miałem podążać za wstąpieniem Chrystusa na ziemię, Jego życiem, Jego nauczaniem, Jego śmiercią i Jego zmartwychwstaniem. Co Msza Święta nam mówi: historię zbawienia. Ale w tym celu musiałem kontynuować moje przedsięwzięcie nagości i oczyszczenia: Asperges me, confiteor i nieskończone piękno Mszy o nadzwyczajnej formie: introibo ad altare Dei 11. Jak Abraham posłuszny u stóp ołtarza, gotowy poświęcić syna na rozkaz Boga. Ad Deum qui laetificat juventutem meam (Ku Bogu, który napełnia moją młodość radością). W najszczerszym wyznaniu . Tuż przed wstąpieniem do ołtarza. Wstąpieniem do Boga.
- Opowiadanie „The Extravagants” opublikowane w czasopiśmie „The Enemy: London Revisited” . Wydawnictwo Christian Bourgois. 1995 .
- W „High Hopes ” z 1988 roku. Pod koniec filmu para zabiera matkę na dach swojego budynku, gdzie ona wykrzykuje: „To szczyt świata” .
- Artykuł Jeana Merciera na jego blogu La Vie , L'habit de lumière , z dnia 29 czerwca 2012 r. ↩
- Oczywiście żartuję, ale powiedzenie „Żyjmy szczęśliwie, żyjmy w ukryciu” jest całkowicie szanowane, zgodne ze zdrowym rozsądkiem (ludzie, którzy w głębi duszy nie lubią zdrowego rozsądku, nie lubią Boga, jak powiedział mi kiedyś Gustave Thibon). „Żyjmy szczęśliwie, żyjmy w ukryciu” wywodzi się z tego słynnego zdrowego rozsądku, który dziś już nie istnieje. To powiedzenie wyrażało pragnienie, by nie wzbudzać w nikim zazdrości. Jest ono zakazane w naszym współczesnym, narcystycznym świecie, gdzie brak skromności prowadzi do permanentnego jej eksponowania. ↩
- Albo jestem niczym, albo jestem narodem, pisze Derek Walcott. ↩
- Tak jak my, gdy się rodzimy, jesteśmy zadłużeni, tak samo imigrant. Bo cywilizacja zawsze jest od nas wyższa. Por. Gabriel Marcel ↩
- Tylko ideologia widzi w tym powód do obrony, ponieważ widzi w tym siedlisko zazdrości, które może wykorzystać. ↩
- Niniejszy artykuł został napisany przed wywiadami Jego Świątobliwości Papieża Franciszka, więc można go uznać za przypadkowy zbieg okoliczności. Zgodnie z tradycją w napisach końcowych filmu: postacie i sytuacje w tej historii są całkowicie fikcyjne; jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych lub przeszłych osób lub sytuacji jest czysto przypadkowe. ↩
- Por. Lot jako odwaga w „Uczcie Dom Romaina” ↩
- Nie ma cudu oprócz człowieka, mówi chór w Antygonie ↩
- Przystąpię do ołtarza Bożego / do Boga, który raduje moją młodość. / Usprawiedliw mnie, Boże, broń mojej sprawy przed ludźmi bezlitosnymi; od człowieka niegodziwego i przewrotnego wybaw mnie. / Jesteś Bogiem, moją ucieczką, dlaczego mnie odrzucasz? Dlaczego miałbym odejść, pokonany przez wroga? / Ześlij swoje światło i swoją prawdę; niech będą moimi przewodnikami i zaprowadź mnie z powrotem na Twoją świętą górę, do Twojego mieszkania. / I przystąpię do ołtarza Bożego, do Boga, który raduje moją młodość. / Będę Cię chwalił na harfie, mój Boże. Cóż to jest, duszo moja, że omdlewasz i wołasz za mną? / Miej nadzieję w Bogu: będę Go jeszcze chwalił, mojego Zbawiciela i mojego Boga. / Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu. / Jak była na początku, teraz i zawsze, na wieki wieków. Amen / Przystąpię do ołtarza Bożego, blisko Boga, który raduje moją młodość. ↩